Warning: Creating default object from empty value in /home/zapsiepi/domains/zapsiepieniadze.pl/public_html/wp-content/plugins/fastwp-redux-cc-extension/ReduxCore/inc/class.redux_filesystem.php on line 29
Góry Sowie bez militariów za to z najlepszymi widokami

opis wyprawy

Nie samą Sową człowiek żyje

25/10/2017

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , ,

Ten wyjazd miał wyglądać zupełnie inaczej, no bo wiadomo, Wielka Sowa, Muchołapka, sporo tras spacerowych, kilka schronisk do wyboru, no i przyjemna odległość od Wrocławia. Okazało się, że okolica Gór Sowich ma do zaoferowania o wiele więcej niż wieża na szczycie i kompleksy Riese, i ostatecznie nasz weekend wyglądał zupełnie inaczej niż go sobie wyobrażałam.

pogoda zapowiadała się znakomicie

Klasyczny początek, czyli spacer na Wielką Sowę

Zarezerwowałam nocleg w schronisku Zygmuntówka, w Sowie nocowałam już kiedyś, chciałam więc spróbować czegoś nowego. Schronisko Orzeł nie odbierało ode mnie telefonów, więc dalej pozostaje dla mnie terytorium nieznanym, i zachętą do dalszego eksplorowania okolic. Zygmuntówka jest położona przepięknie, aczkolwiek nie znajduje się na trasie spaceru jaki wykonałyśmy. Nic to, zejście do schroniska jest dobrze oznakowane, wiedzie przez drogę w lesie, a sam budynek ma jeden z bardziej magicznych widoków, jakie jesteśmy w stanie znaleźć w tak bliskiej okolicy Wrocławia. Jedyne, co można by było polepszyć to oferta posiłków i ich ceny, niby można się najeść, ale brakuje mi tu czegoś regionalnego, czegoś, po co warto nadłożyć drogi.

Dzień rozpoczęłyśmy od ambitnego wspinu na Wielką Sowę. Nasz szlak wiódł przez las, więc widoki jak z pocztówek były tylko na samym początku drogi, potem podziwiałyśmy drzewostan. Wielka Sowa to nie jest wymagająca góra, pewnie dlatego tak dużo na szczycie rodzin z dziećmi i wycieczek młodzieżowych. Jest to również góra lubiana przez rowerzystów, którzy wjeżdżają i zjeżdżają z niej o każdej porze roku.

takie widoki poczas spaceru

Na samym szczycie klimat jest piknikowy. Kilka wytyczonych miejsc na ognisko, do tego zadaszonych, teren ogrodzony płotkiem. W centrum placu stoi wyrzeźbiona w drewnie sowa, a nad wszytkim góruje wieża. (Ja jak bym chciała, żeby taka wieża ostała się też na Śnieżniku…).

Wieża spełnia dwie funkcje: po pierwsze to kiosk, gdzie można nabyć piwo, lody, pocztówki i przybić pieczęć wędrowca. Druga, to punkt widokowy. Moim zdaniem warto zapłacić te kilka złotych, żeby wdrapać się na szczyt (niezmiennie wietrzny) i popodziwiać panoramę pobliskich gór. Zwłaszcza Góry Kaczawskie robią wrażenie, bo z wysokości rzeczywiście przypominają o swojej wulkanicznej przeszłości.

klatka schodowa na sam szczyt wulkaniczne krajobrazy pod chmurami ścieżka prowadząca na szczyt

Zejście z Wielkiej Sowy jest jeszcze łatwiejsze niż wejście na nią. Po drodze mijamy schronisko Sowa, gdzie kusi nas potykacz z informacją o czeskim piwie i knedlach. Mijamy Sowę i idziemy dalej, do Zygmuntówki. Jak się potem okazało, reklama wywarła na nas takie wrażenie, że po zameldowaniu się w Zygmuntówce wracamy na knedle i czeskie piwo. Między Sową a Zygmuntówką trochę siąpi deszcz, za to spacer umilają nam widoki Ślęży. Jest tam też mała platforma widokowa z której możemy podziwiać panoramę Pieszyc. Całkiem nieźle obcierają nas już buty, (ja testuję po raz pierwszy treki od AKU – pewnie podzielę się niedługo wrażeniami) więc po powrocie bierzemy prysznic i od razu idziemy spać.

 

Wycieczkowe anomalie

Następnego dnia pogoda nie wygląda zachęcająco, więc odpuszczamy sobie górskie klimaty, i robimy rekonesans okolicy. Pierwsze co odwiedzamy, to Walim. I to nie sztolnie, a znajdujący się niedaleko na drodze punkt zaburzenia grawitacyjnego. Początkowo nie jesteśmy pewne, czy coś te go będzie, próbujemy w kilku miejscach i nic. Ostatecznie cieszymy się jak dzieci, kiedy ni z tego ni z owego butelka wody zaczyna toczyć się pod górę.

Jussi nie była przejęta tym wydarzeniem, dlatego po kilku udanych próbach, pełne energii ruszamy zwiedzać zamek Grodno. Na zdjęciach w galerii Google zamek wygląda pięknie i majestatycznie, a z dołu wcale go nie widać. Chwilę krążymy po Zagórzu Śląskim, bo GPS zupełnie nie wie jak nas tam poprowadzić. Dzięki temu wchodzimy na most linowy – zupełnym przypadkiem – i podziwiamy Jezioro Lubachowskie.

Okazuje się, że zamek czeka na nas niemal za rogiem, trzeba tylko wspiąć się trochę na górę Chojna i już, już jesteśmy.

niby pod górkę, a z górki

Jussi i most zwodzony na jeziorze Lubachowskim

 Kamila i Sekretna Komnata

Niestety, do zamku nie można wchodzić z psem, dzielimy się więc na dwie tury, ja idę pierwsza, a Jussi grzecznie czeka z G na mój powrót. Potem ja opiekuję się psem, a G zwiedza zamek. Bilet kosztuje 15 złotych (można płacić kartą!), w cenie jest tez przewodnik, ale ponieważ zwiedzanie z przewodnikiem zaczyna się o pełnych godzinach nie korzystamy z tego udogodnienia. W cenie możemy wejść na wieżę, zwiedzić salę tortur, zobaczyć piwnicę ze szkieletem Kasztelanki Małgorzaty i sale książęce. Zdecydowanie polecam skorzystanie z oprowadzania, bo zamek Grodno to miejsce wielu ciekawych legend i historii.

Ja miałam to szczęście że w sali komnat zauważyłam uchylone drzwi. Myśląc, że to druga sala weszłam do środka i zastałam prywatne zwiedzanie dwóch osób. Pan przewodnik pozwolił mi jednak zajrzeć do środka i w ten sposób udało mi się zobaczyć kryptę grobową ostatnich właścicieli Zamku Grodno – rodziny von Zedlitz.

Z wieży widokowej, dzięki malowniczemu położeniu zamku, możemy podziwiać jezioro Lubachowskie i okoliczne góry.

Zamek Grono jest ładnie odrestaurowany jezioro Lubachowskie, i most wiszący takie widoki nie są dostępne dla wszystkich zwiedzających

 Moja mała Skandynawia

Kolejną niespodzianką okazało się miejsce w którym zjadłyśmy obiad. Jadąc w kierunku zapory wodnej na Bystrzycy nasz wzrok przyciągnął niebieski budyneczek, wyglądający niby ze skandynawskich obrazków. Dookoła pełno samochodów, a na drzwiach wejściowych kartka, że restauracja Fregata przyjmuje gości tylko i wyłącznie po uprzedniej rezerwacji. No, ale skoro do tajemnej komnaty na zamku udało mi się wejść, to czy taka restauracja powinna być jakąkolwiek trudnością? Bardzo miłe panie za barem potwierdziły ze owszem, mają wolny stolik a pies jest równie mile widziany jak i my, zatem nie było juz odwrotu. Pstrąg, lemoniada, a w wypadku pasażerki nawet lampka porto to było idealne zwieńczenie weekendu. Przy tym wszystkim nie dość, że sam hotel jest przeuroczy, to jeszcze ten widok na zaporę… tak trzeba żyć! (aha, i pojadę tam zimą, bo musi być nieziemsko w śniegu).

Ostatnim punktem naszej wycieczki była zapora na Bystrzycy właśnie, tworząca jezioro Lubachowskie. Dla mnie to miejsce ma coś z klimatu norweskich fiordów. Kamienna konstrukcja została wybudowana w latach 1914-1917, a dzięki niej jezioro może pomieścić nawet 8 milionów litrów wody (!). Jest przy tym tak malownicza, że nie będę się już rozpisywać, a zamiast tego uraczę cię zdjęciami tutaj i w następnym poście z galerią.

widok na zaporę, znad talerza wspaniała restauracja i hotel Fregata widok na hotel z zapory Zapora na Bystrzycy, majstersztyk! Pływać nie można, to co my tu robimy?

Tak, ten weekend zdecydowanie nie wyglądał tak, jak go sobie wyobrażałam, ale szczerze mówiąc, widokami przerósł moje najwyższe oczekiwania. Myślę, że tą ucztę dla oka widać również na zdjęciach, tutaj i w galerii, która na blogu już za chwilę. Wiem, że zdjęcia są jeszcze ze słonecznego sierpnia, a za oknem szaleje już jesień, ale wyobraź sobie jak pięknie musi wyglądać to teraz, żółcie i czerwienie za delikatną mgłą… to co, widzimy się w weekend na zaporze?

 

 

ZapiszZapiszZapiszZapiszZapiszZapisz

ZapiszZapisz

3 likes

Author

Stworzyłam tą przestrzeń aby dzielić się pasją, jaką jest specyficzny rodzaj podróżowania - podróżowanie z psem. Staram się ograniczać koszty i maksymalizować wrażenia.