Cześć!
Już jutro nowy tekst o tym, czy wyjazd nad morze z psem w środku lata to dobry pomysł, a dzisiaj zapraszam na krótki film z naszych zabaw na plaży.
Kamila
Cześć!
Już jutro nowy tekst o tym, czy wyjazd nad morze z psem w środku lata to dobry pomysł, a dzisiaj zapraszam na krótki film z naszych zabaw na plaży.
Kamila
Kiedy miałam auto, nie wyobrażałam sobie, jak można podróżować pociągiem z psem tak dużym jak Jussi. A umówmy się, Jussi, ze swoimi trzydziestoma kilogramami wagi nie jest największym z psów. Jednak jazda pociągiem dłuższa niż powiedzmy godzina jawiła mi się jako zupełna abstrakcja.
Pierwsza okazja nadarzyła się podczas majowego wypadu na hel, dwa lata temu. Pogoda była raczej słaba, więc zamarzyło mi się odwiedzenie trójmiasta. Zwłaszcza, że miałam tam znajomego który mógł nas po trójmieście, a raczej Gdyni, oprowadzić.
Nawet nie pamiętam czy Jussi miała wtedy kaganiec. Wydaje mi się że tak, ale na pewno nie lubiła go nosić. W Łodzi jeździłyśmy tramwajami naprawdę rzadko, no i miałam auto, więc nie czułam potrzeby przyuczania jej do kagańca. Nad morzem pragmatyzm zwyciężył i tak oto chęć napicia się piwa ze znajomym zaważyła nad dotychczasowymi obawami.
Ponieważ Jussi w aucie nauczona jest spać cała drogę, a od szczeniaka dość regularnie pokonywałyśmy 4 godzinne trasy autem, pociąg potraktowała jak nieco większy samochód. Grzecznie położyła się na podłodze i przespała cała drogę.
Następna okazja do wożenia psa pociągiem była w ostatnie wakacje, kiedy postanowiłam odwiedzić przyjaciół na lubelszczyźnie. Miałam do wyboru albo kilka godzin w PKP, z możliwością spaceru po wagonie, poczytania książki czy drzemki, albo kilka godzin w starym, wysłużonym aucie bez klimatyzacji. W naprawdę sporym upale.
Wybrałam więc PKP, i tak już, o dziwo, zostało.
Nasza pierwsza długa podróż pociągiem podzielona była na dwa etapy: ICC do Warszawy, wagon bezprzedziałowy, pełna klima, gniazdka w siedzeniach, żyć nie umierać. I TLK do Lublina, skwar, stare wagony obite dywanami, brak cienia. Ostatnia godzina podróży to była droga przez mękę dla mnie, a co dopiero dla futrzaka.
W drodze powrotnej zepsuła się pogoda, więc podróżowało się nam już dużo przyjemniej.
Od tej pory Jussi nie raz pokonywała dłuższe i krótsze trasy pociągami, a ja nauczyłam się kilku przydatnych rzeczy na temat psa w pociągu, którymi właśnie teraz zamierzam się z tobą podzielić:
kaganiec musi być, nie ważne że twój piesio to najsłodszy słodziak. Ważne, żeby kaganiec pozwalał psu otwierać szeroko paszczę i chłodzić się w ten sposób. Według regulaminu pies powinien być w kagańcu cały czas, ale i podróżni, i konduktorzy zazwyczaj są wyrozumiali i pozwalają ci uwolnić psa od tego obowiązku. Zawsze trzeba jednak pytać.
Kaganiec przydaje się też w sytuacji, kiedy współpodróżni chcą być mili i próbują karmić twojego zwierzaka resztkami z kanapki albo herbatnikami 😉
mega ważne zwłaszcza latem. Kiedyś zdarzyło mi się jej zapomnieć i Jussi musiała się napić wody z pociągowej umywalki. Nie polecam.
pies, pomimo, że za bilet płaci od 5 do 15 zł, nie ma wstępu na siedzenie (małe psy mogą siedzieć ci na kolanach, albo być w transporterze), dobrze jest mieć jakiś koc albo ręcznik na którym zwierzak może się położyć jeśli nie lubi leżeć na gołej posadzce.
Jeśli tylko to możliwe, wybieraj wagony bezprzedziałowe. Jest tam więcej miejsca dla stwora, nawet jeśli pociąg jest pełen ludzi.
Naucz psa leżeć pod siedzeniem. Jeśli twój psijaciel jest wielkości Jussi, powinien się bez problemu zmieścić pod siedzenie. Wtedy tylko ty masz problem co zrobić z nogami, ale za to unikasz sytuacji, w której pies leży w przejściu a tabuny podróżnych nie patrzących pod nogi po nim depczą.
Uśmiechaj się do konduktorów. Według moich doświadczeń 90% konduktorów w pociągach jest psolubnych. W kryzysowej sytuacji mogą ci nawet udostępnić wolny przedział, jeśli widzą, że bestia się męczy. Nie jest to oczywiście reguła, ale z mojego doświadczenia wynika, że jest to możliwe 🙂
https://www.facebook.com/zapsiepieniadze/photos/a.660966967625445.1073741829.523440464711430/660966940958781/?type=3&theater
Naucz psa toalety przed podróżą. Wiem, brzmi dziwnie, ale o ile ułatwia życie, i zapewnia spokój ducha, kiedy twój pies robi ostatnią kupę zawsze tuż przed wejściem na dworzec.
Jeśli twój pies jest za duży, żeby wziąć go pod pachę i wsadzić do wagonu, warto mieć ze sobą smakołyki. Jussi tylko raz bała się wyskoczyć z wagonu na peron, i na szczęście było to na końcowej stacji. Jeśli smakołyki nie działają na zwierza, może warto zrobić próbę i podejść wcześniej na dworzec, sprawdzić który pociąg ma dłuższy postój i poćwiczyć wchodzenie do wagonu?
Zadbaj o swój bagaż. Najlepiej miej ze sobą plecak, bo wtedy masz obie ręce wolne na psa. Nie próbowałam nigdy jechać z Jussi i walizką na kółkach, zwyczajnie wydaje mi się to niewygodne. Zwłaszcza kiedy musisz pędzić na przesiadkę bo jest opóźnienie.
Udało mi się dotrzeć do 10 punktów! Zaprzyjaźnij się ze współpasażerem, który ma miejsca obok ciebie. Chodzenie z psem do toalety w pociągu jest możliwe ale niewygodne. Do wagonów restauracyjnych nie wpuszczają psów. (PKP, właśnie, o co chodzi? W najlepszych restauracjach można a u was nie?), więc możliwość poproszenia kogoś o opiekę nad bestią jest na wagę złota.
To już wszystkie protipy, które udało mi się zebrać podczas naszych podróży pociągiem. Jednocześnie chciałam dać ci znać, że w kwartalniku Przystanek Dolny Śląsk mamy z Jussi małą kolumnę na temat naszych podróży pociągiem po Dolnym Śląsku.
Jeśli masz jakieś pytania odnośnie psa w pociągu, lub coś nie jest dla ciebie jasne, daj znać w komentarzach. Chętnie pomogę.
Od 28 kwietnia Koleje Dolnośląskie wprowadzają nowe połączenie weekendowe: Wrocław – Adrspach (Skalne Miasto). Jest to zatem idealna okazja, żebym opowiedziała ci o naszym leniwym jesiennym wypadzie do Skalnego Miasta właśnie, które jest też super psioprzyjazne.
Ponieważ było to jesienią zeszłego roku, kiedy miałam jeszcze do dyspozycji moje ukochane Renault Clio, decyzję o wyruszeniu za miasto mogłam podjąć w każdej chwili. Tak też było tym razem. Po śniadaniu stwierdziłam, że bez sensu jest marnować taki piękny jesienny dzień w mieście i wyruszyliśmy.
Autem do Skalnego Miasta jedzie się około dwie godziny, trasa zresztą, jak zawsze na Dolnym Śląsku, jest przepiękna. Koleje Dolnośląskie obiecują dotrzeć tam w niecałe trzy godziny, zatrzymując się po drodze w Wałbrzychu i czeskim Mezimesti. Pociąg będzie odjeżdżać z Wrocławia o 5:46 i docierać do Adrspach o 8:45. Koszt to 48 zł w dwie strony z Wrocławia (bilet ważny jest dwa dni).
W tej cenie można zatem odwiedzić tez Skalne miasto w Teplicach, dzisiaj jednak skupię się na samym Adrspach.
My do Skalnego Miasta dojechaliśmy po godzinie 13, więc nie mieliśmy dużo czasu na zwiedzanie, ale wystarczyło, żeby przejść główną trasę, zajęło nam to około 3 godzin.
Bilet do Skalnego Miasta to 70 koron czeskich dla dorosłego i 10 dla psa, co daje w sumie jakieś 13 złotych. W cenie biletu dla psa dostajesz też papierowy worek na kupę (mówiłam, że jest psioprzyjaźnie)
Spacer zaczęliśmy od kasy biletowej II, która mieści się przy jeziorku. Jezioro zostawiliśmy sobie jednak na sam koniec, i ruszyliśmy główną trasą spacerową.
Powiem szczerze, te gigantyczne kamienie wyrastające nie wiadomo skąd robią ogromne wrażenie ale czasami trzeba się nieźle nagłówkować, żeby zauważyć skąd pochodzą ich nazwy. Same formacje należą do znanych nam dobrze Gór Stołowych i powstały z górnokredowych piaskowców. Jest to też bardzo popularny teren do wspinaczki.
Co ciekawe, tak naprawdę szlaki spacerowe zawdzięczamy wielkiemu pożarowi lasu z roku 1824, który to w kilka tygodni zniszczył prawie cała roślinność leśną i pozwolił na stworzenie ścieżek.
Szlak nie sprawia żadnej trudności, powiedziałabym nawet, że jest to trasa spacerowa. Jedyne, na co trzeba zwrócić uwagę, to schody, których jest tam trochę. Jeśli twój pies jest starszy, lub bardzo mały, jest szansa, że będzie dla niego problemem zdobycie tylu stopni.
Jussi schody lubi i wchodzi na nie z przyjemnością, a schodzi w szaleńczym tempie. Przyciągała też uwagę turystów, ponieważ co chwilę wskakiwała na jakieś kamulce albo korzenie i miała sesję zdjęciową. Zresztą, jestem pewna, że gdyby mogła, przewąchałaby solidnie wszystkie skalne zakamarki.
Co do zdjęć, jeśli marzą ci się zdjęcia na których wyglądasz, jakbyś była na szczycie świata, ale masz lęk wysokości – jedź do Skalnego Miasta. Możesz tutaj wyczarować naprawdę piękne wrażenie, że się nawspinałaś co niemiara.
Cała trasa liczy sobie 20 punktów widokowych, przy których warto się zatrzymać na dłużej. Moimi ulubionymi były zdecydowanie: Słoniowy Rynek, gdzie udało mi się wypatrzyć skalną trąbę słonia, Wielki Wodospad koło Popiersia Goethego i Punkt Widokowy na Starostę.
Bardzo duże wrażenie zrobiły na mnie też napisy wyryte w skałach. Widać, że są bardzo stare, a jaką piękną czcionką pisane!.
No i najważniejsze! To znaczy nie dla mnie najważniejsze, a dla mojego towarzysza podróży – na trasie można zjeść gofry! (oscypki też, jakby ktoś wolał) plus można zapłacić polskimi złotówkami. Niestety, kompletnie nie pamiętam, ile taki gofr kosztował. Przy wyjściu ze Skalnego Miasta znajdują się też pawilony z jedzeniem, ale jestem pewna, że w samym Adrspach można zjeść prawdziwy czeski obiad i popić go pysznym piwem za niewielkie pieniądze.
Na sam koniec zostawiliśmy sobie jeziorko powstałe w starej piaskowni. Jest tu jeszcze jedno jeziorko, na którym w sezonie można za 50 koron (czyli niecałe 10 zł) popłynąć w rejs 😉
Wiesz co? Nie powiem ci już nic więcej o tym Skalnym Mieście. Spodziewaj się, że przetestuję w tym roku ofertę Kolei Dolnośląskich i jeden weekend poświęcę na dwa czeskie skalne miasta. A tymczasem łap zdjęcia tutaj i w galerii. I kupuj bilet na pociąg, bo warto!
Na co dzień korzysta z internetu w komputerze, telefonie komórkowym, telewizorze. Nie wyobraża sobie dojechać na drugi koniec miasta bez sprawdzenia trasy na jakdojade. Już dawno przestał zapisywać muzykę na mp3 i zgrywać pliki na twardy dysk, zamiast tego słucha, czego chce i kiedy chce na Spotify czy Tidalu. Bilet na PKP kupuje przez aplikację i śmieje się z tych, co stoją w kolejkach. Polski turysta górski.
Już dawno zapomniał jak wygląda znaczek pocztowy.
Potrafi znaleźć stronę schroniska górskiego, żeby wystawić im negatywną opinię.
Jednak kiedy idzie w góry, cały współczesny świat znika. To nie jest tak, że nie bierze ze sobą komórki. Bierze, i ładuje ją potem w schroniskach. Cieszy się z ciepłej wody i pije kraftowe piwa na szczycie. Czyta książki na kindlu. Z jakiegoś jednak powodu nie chce przyjąć do wiadomości, że czasy, kiedy prośbę o rezerwację wysyłało się do schroniska na pocztówce znad morza, i jechało na drugi koniec Polski licząc, że pocztówka dotarła, a nocleg został zarezerwowany, już minęły. Czasy, w których wiedziało się, że prowadzący schroniska nie znajdą czasu, żeby odpisać, bo ich życie to praca 24/7, 365 dni w roku.
Czasy, kiedy gleba miała sens, bo zwyczajnie nie było innej opcji.
Polski turysta robi research wszystkiego. Pyta na grupach jakie buty trekkingowe są najlepsze, jaka kurtka osłoni przed wiatrem, jaki plecak wytrzyma lata niosąc na plecach cały górski dobytek. Potem porównuje ze sobą pięć sklepów internetowych pod kątem wysyłki, dostawy, ceny, aby mieć pewność, że wybrał najlepiej. Że jest dobrze przygotowany do wyprawy.
Polski turysta rezerwuje bilety na Star Wars z dwumiesięcznym wyprzedzeniem.
Polski turysta oczekuje, że schronisko górskie będzie miało intuicyjną stronę internetową, i fejsbuka z pięknymi zdjęciami. Że odpowiedzi w internecie będą zawsze wyważone i profesjonalne. Polski turysta traktuje prowadzących schroniska górskie tak, jak traktuje każdą inną firmę, która ma dział marketingu, obsługi klienta, planowania, osobny budżet na działania wizerunkowe i korzysta z zewnętrznej agencji do robienia social media. Na nizinach schroniska górskie grają według praw rynku.
Wszystko zmienia się, kiedy polski turysta jedzie w góry.
Ładuje on papierową mapę w kupiony w internecie plecak, razem z karimatą, śpiworem, lustrzanką i smartfonem. Nie planuje trasy, idzie na żywioł. Dokąd idzie? Do słońca. To chyba jasne.
Na szlakach już dawno przestał mówić cześć mijanym ludziom, przecież nie będzie uczył kultury weekendowych spacerowiczów.
Polski turysta po dotarciu do schroniska wie, że nocleg mu się należy. W końcu jest w górach. Dzięki karcie członkowskiej PTTK, za którą zapłacił w tym roku 45 złotych, ma 10% zniżkę na nocleg w każdym schronisku, które, jak nazwa wskazuje, musi dać mu schronienie. Inaczej to byłby przecież hotel, a polski turysta nie sypia w hotelach.
Polski turysta jeśli ma do wyboru łóżko i glebę, zawsze wybierze glebę. W końcu w schronisku musi być klimat. Plus, we wspólnej sali i na korytarzach częściej można znaleźć gniazdko. A lustrzanka i telefon muszą się przez noc naładować prądem. Polski turysta zje teraz kwaśnicę i napije się piwa. Najlepiej lokalnego, z małego browaru. I w cenie jakiejś normalnej a nie 8 zł. Przesada. Prowadzący schronisko muszą być dla polskiego turysty mili, przecież jest ich gościem, a gościa się traktuje z szacunkiem. Plus zawsze potem może im napisać na fejsie, że mogliby się uśmiechnąć.
Polski turysta chce, żeby schronisko było czyste i zadbane, żeby było dla niego otwarte cały rok, w końcu nigdy nie wiadomo kiedy poczuje on zew natury. Polski turysta z chęcią skorzysta z posiadówki przy ognisku, na które ktoś inny narąbał mu drewna. Polski turysta chciałby w górach odciąć się od świata współczesnego i śpiewać Stachurę z innymi polskimi turystami. Wiesz, poczuć ten klimat ducha gór. Polski turysta nie wierzy w planowanie i rezerwację w górach. Polski turysta chce, żeby obsługa schroniska ładnie pachniała, bo w końcu są w pracy. Fajnie by było jakby z uśmiechem przynieśli mu dodatkowe koce, bo na glebie twardo i zimno. Polski turysta pyta o hasło do wi-fi.
Kiedy polski turysta słyszy, że schronisko dzisiaj nieczynne, że dzisiaj nie ma noclegu, to wie, że zawsze może wystawić negatywną opinię w internecie. Może zainteresuje lokalne media problemem. W końcu, dla niego, polskiego turysty, miejsce musi się znaleźć zawsze. On tu przecież wszedł sam! Na tych nogach, on się postarał, zrobił swoje.
Polski turysta nie rozumie, dlaczego go odprawiono, przecież schronisko jest dla niego. Wymyślił sobie, że obejrzy wschód słońca z tego pięknego miejsca, a oni mu w tej ruderze odmawiają noclegu? Na podłodze?
Polki turysta w górach czuje się jak u siebie, więc wie, że dzierżawcy schronisk czytali umowę przed podpisaniem. Wiedzieli na co się piszą. Oni są tu po to, żeby polskiemu turyście było miło. Jeśli się nie podoba, to wypad.
Polski turysta zna dzierżawców innych schronisk, w których taka sytuacja nie miałaby miejsca.
Polskiemu turyście czasami mylą się schroniska górskie ze Starbucksem. Dlatego do każdego i zawsze przykłada taką samą miarę. Polski turysta chce w górach klimatu sprzed stu lat, ale tylko wtedy, kiedy polskiemu turyście to pasuje. Wieczór przy ognisku z telefonem ładującym się obok. Kwaśnica z kraftowym browarem. Rezerwacja na pocztówce z szybkimi kulturalnymi odpowiedziami na fejsie. Domowy klimat z marektingowym zapleczem.
Polski turysta nie jest złym turystą. Polski turysta po prostu już nie wie kim jest.
(składka członkowska w PTTK w 2017 roku to 45 zł, a wg strony PTTK członków zwyczajnych płacących składki jest około 60 tys, co daje niecałe 3 miliony złotych rocznie. Cena za nocleg w schroniskach na dolnym śląsku waha się pomiędzy 30-50 zł, w cenie mamy nie tylko schronienie ale i obsługę, sprzątanie po nas, i to często w trudno dostępnych miejscach, w których transport żywności czy wywóz śmieci bywa utrudniony. Schroniska górskie muszą być czynne przez cały rok, nawet w miesiącach w których turystyka w regionie jest martwa, aby w razie potrzeby zapewnić schronienie wędrowcom)
(tekst powstał zainspirowany lekturą for internetowych i burzy krytykującej schroniska górskie, jaka się na nich rozpętała po tym, jak schronisko Na Szczelińcu odmówiło noclegu pewnemu turyście, w zamian proponując nocleg w Pasterce. 2 kilometry dalej)
Jussi lubi pływać. Lubi pływać na tyle, że jesienią i wczesną wiosną raczej nie chodzimy nad Odrę. Latem zresztą też coraz rzadziej spacerujemy nad Odrą, bo przeraża mnie śmietnik panujący na brzegach rzeki. Oczywiście, nauczyłam Jussi tego, że nie zawsze może wejść do wody, co nie znaczy, że ona przestaje próbować. Woda jest dla niej jak kryptonit.
Pomysł z kajakiem chodził mi po głowie od jakiegoś czasu, ale bałam się, że to trzydziestokilowe bydlęcie utopi nas obie. W końcu, przy okazji wizyty w Lublinie, odważyłam się. Ekipę miałyśmy doprawdy zacną. Ja i trzyletni labrador. Kumpela i trzylatek który swoją energia mógłby zasilać elektrownie. Obie zdeterminowane, obie przerażone. Obie uszłyśmy z życiem, nikt się nie wykąpał w Bystrzycy.
A teraz do rzeczy, jak popływać z psem w kajaku tak, aby (względnie) suchą stopą wyjść na brzeg? Odpowiedź poniżej:
Na początek, dobrze wybierz trasę. Nasza była nie za długa, około dwie godziny, 8 kilometrów, druga połowa prowadziła przez zalew Zemborzycki. Większa część trasy prowadziła przez las, więc pies jechał w cieniu. Podczas spływu tylko jeden fragment był trudniejszy, kiedy trzeba było przeprawić się przez drzewo leżące w poprzek rzeki. Na szczęście pan z innego kajaku pomógł nam w tej przeprawie.
Po drugie, jeśli twój pies lubi pływać bardziej, niż słuchać się ciebie, weź większy kajak. Jedynka będzie ok, jeśli chcesz pływać z Yorkiem czy czymś do 10 kg, ale jeśli twój pies to połowa twojej wagi, nie rumakuj. Większy kajak jest stabilniejszy, więc jeśli bestia zdecyduje się jednak popływać, to wciągnięcie jej z powrotem będzie łatwiejsze w kajaku, który może solidnie przechylić się na bok, i nie nabrać za dużo wody.
Przy czym ja wiem, że one są cięższe, i że będziesz potrzebować więcej siły. Uwierz mi na słowo, lepiej zmęczyć się w ten sposób, niż próbując samej wdrapać się do kajaka na środku jeziora.
Trzecia zasada: wypływaj zwierza przed wejściem do kajaka. Nie gwarantuję ci, że to wystarczy, żeby powstrzymać go przed ponowną kąpielą, ale może trochę odwlec ten moment.
Aha, mokry, pachnący rzeką/lasem/bobkami/trawą pies przyciąga komary. Komary i końskie muchy. Jeśli masz wujka wędkarza zapytaj go skąd bierze repelenty (wędkarze znają się na rzeczy), albo poproś, żeby kopsnął ci odrobinę. Przyda się! Jeśli znasz się na naprawdę dobrych repelentach, daj mi znać w komentarzach, bo mój się właśnie skończył 😉
Jussi, mimo dużego kajaka całą drogę siedziała mi pomiędzy nogami. Nie było to ani najwygodniejsze (mokra sierść WSZĘDZIE!) ani najbardziej wyważone rozwiązanie (labrador siedzi na jednym półdupku zawsze, i przechyla się na jedną stronę. Jeśli w rzece są prądy i znosi twój kajak na jedną stronę, uwierz mi, twój pies będzie o tym wiedział i chętnie dołoży ci balastu tak, że na koniec spływu jeden bicek będzie dwa razy większy niż drugi.) Aha, Jussi siedząc naprawdę blisko, stanowiła podpórkę dla wiosła. Ciężko powiedzieć czy to było dobre rozwiązanie czy wręcz przeciwnie.
Generalnie, taki sposób pływania ma same minusy poza jednym. Kiedy czułam, że woda przyciąga ją nieco mocniej niż zazwyczaj, ściskałam jej tułów nogami tak, że nie mogła się wysmyknąć. Wydaje mi się, że tylko dzięki temu skończyłyśmy tylko z czterema kąpielami (psa, nie moimi, psa!).
Tak naprawdę, przed startem powinnam zrobić jedną rzecz, o której nie pomyślałam. Mogłam wsadzić Jussi do kajaka suszącego się na brzegu, żeby obwąchała sobie wszystkie kąty i przetestowała miejscówki do siedzenia. Może też, jeśli miałabym więcej czasu (i chęci) mogłabym nauczyć ją wskakiwania do kajaka i wyskakiwania na komendę.
Jeśli chodzi o wodowanie, Jussi wykorzystała kajak tylko do tego, żeby lepiej wybić się podczas skoku do wody. Za to kiedy okazało się, że kajak jest szybszy od labradora, postanowiła wdrapać się na pokład. Tutaj ważna była taktyka. Dziobem zaczepiłam się w szuwarach, jedną ręką próbowałam trzymać wiosło, drugą pomóc wdrapującemu się psu wejść do kajaka. Bardzo pomogły mi w tym szelki, polecam takie, za które łatwo jest złapać jedną ręką. Póki co, zwykłe parciane są do takich zabaw idealne. Po trzech próbach miałyśmy ten trik na tyle wyćwiczony, że wsadzenie Jussi do kajaku dryfującego na otwartym zalewie było już tylko formalnością.
Jussi, poza tym, że kilka razy postanowiła zmoczyć rozgrzane futro, siedziała w kajaku bardzo grzecznie. Byłam trochę wystraszona kiedy zbliżałyśmy się do kaczek, czy innego ptactwa, ale mój pies spokojnie obserwował je sobie z odległości. Szczerze mówiąc, Jussi była bardziej zaciekawiona tym, co pod wodą, niż tym co na niej. Raz na jakiś czas wychylała się więc z kajaka, żeby złapać zębami jakieś apetycznie wyglądające wodorosty.
Póki płynęłyśmy Bystrzycą, spływ był bardzo przyjemny. Schody zaczęły się, kiedy wypłynęłyśmy na zalew. Po pierwsze, na otwartej wodzie kajakuje się źle. Po drugie, kiedy cel jest daleko, wydaje się, że całe to wiosłowanie jest psu na budę, i tak naprawdę stoisz w miejscu a nie płyniesz. Po trzecie, 8 kilometrów wiosłowania, z prawie 90 kilogramami na pokładzie daje jednak w kość.
Radość z osiągnięcia celu jest ogromna, radość z dotarcia na brzeg bez wywrotki jeszcze większa. No i uwielbiam, kiedy Jussi jest tak potwornie zmęczona, że śpi w każdych warunkach i nic, ale to nic jej nie przeszkadza. Okazuje się, że kajak z psem to nic trudnego. Trzeba tylko pamiętać o ubraniu na zmianę (bo jak już wyciągniesz psa z wody, to on się na tym kajaku oczywiście otrzepie), spakowaniu rzeczy do jakiejś nieprzemakalnej torby, i zabraniu repelenta na komary.
Wybaczcie mi jakość zdjęć, do dyspozycji miałam tylko telefon,którego wodoodporności wolałam nie testować, a byłam zbyt przejęta spływem,żeby dbać o dobre kadry 😉
Czasami nie ma czasu, albo chęci, na weekendowy wypad. Na szczęście mieszkanie w stolicy Dolnego Śląska daje mi i Jussi sporo możliwości mniejszego podróżowania. Dzisiaj opowiem Ci o jednodniowej wycieczce z psem poza miasto, po Wzgórzach Niemczańsko-Strzelińskich, jaką zrobiłyśmy w pewną pochmurną, czerwcową sobotę.
Plan był prosty – wsiadamy w pociąg w sobotę rano, dojeżdżamy do stacji w Henrykowie i wędrujemy pieszo do stacji w Białym Kościele, podziwiając po drodze widoki i ciesząc się świeżym powietrzem i przyrodą.
Przy okazji chciałam przetestować instagramową funkcję opowiadania historii, więc poniżej znajdziesz również zdjęcia, z jakich przez cały dzień tworzyłam historię.
Wiesz co działa motywująco? Kiedy budzisz się rano i widzisz, że za oknem chmury a pogoda w telefonie sprzedaje Ci informację, że maksymalna temperatura dzisiaj to 15 stopni. A do tego mżawka. No ale przecież obiecałam piesełowi, a ona stoi przy łóżku i straszy tymi oczami i tą radosną paszczą, więc zabieram się za robienie śniadania, pakowanie plecaka. Potem bieg na tramwaj.
W plecaku miałam niewiele: aparat fotograficzny (w którym karta z jakiegoś powodu przestała działać, więc pełnił tylko wdzięczną funkcję ciężaru). Polar z Lidla, który miał mnie chociaż trochę ochronić przed deszczem (ciągle nie miałam jeszcze porządnej kurtki przeciwdeszczowej), psie ciastka, dwie kanapki zrobione dzień wcześniej (brawo ja!), coś słodkiego, wodę, i, oczywiście, mapę.
W tramwajach pies musi mieć na sobie kaganiec. We Wrocławiu, pies musi mieć nawet bilet (ulgowy podobno). Jussi, kiedy zmuszona jest nosić na pysku zło, wchodzi grzecznie do tramwaju, po czym kładzie się na środku wagonu tak, że nie sposób jej przesunąć, i patrzy na mnie z wyrzutem przez całą drogę. Na szczęście o 8 rano w sobotę prawie nikt nie podróżuje komunikacją miejską więc można spokojnie blokować przejście.
Pod PKP kolejka do biletomatów jest mała, więc kupujemy bilet dla mnie (11,7 zł), dla psa (4,5 zł) i lecimy na peron.
W pociągu Jussi grzecznie leży, jest tylko odrobinę zaniepokojona. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że aparat nie działa, ale cieszę się, bo znalazłam powerbanka w bocznej kieszeni plecaka – można robić zdjęcia, jesteśmy uratowane!
W Henrykowie wysiadamy na dworcu PKP, który jest nieco oddalony od centrum miejscowości. Ponieważ przed nami prawie pięć godzin marszu, darujemy sobie zaglądanie do parku w Henrykowie i zostawiamy tą atrakcję na czas, kiedy będziemy tędy przejeżdżać autem, bo podobno warto.
Kierujemy się zatem niebieskim szlakiem w stronę Raczyc i dalej na Witostowice.
Po drodze podziwiamy panoramę dolnośląskich miasteczek, która ma w sobie coś magicznego – wieże kościołów i pofalowany teren. Chciałabym tutaj zauważyć, że gmina strzelin wspaniale zadbała o oznaczenia szlaków. Tablica z siatką szlaków jak i informacja z czasem dojścia wisiały w każdym punkcie orientacyjnym, co bardzo ułatwiało rozeznanie się w terenie.
W Witostowicach na przystanku autobusowym z jakiegoś powodu znajduje się popiersie dalmatyńczyka. A, no i jest tam dziewiętnastowieczny zamek na wodzie, który, jak się okazuje, możecie mieć na własność.
Po krótkiej sesji zdjęciowej wśród maków i innych polnych kwiatów, wchodzimy do lasu. Słychać tam piły spalinowe towarzyszące wycince drzew, więc trzymamy się z Jussi szlaku. Zaraz po wejściu do lasu, mijamy zabytkową kapliczkę, która jest otwarta, więc można zajrzeć do środka, albo schronić się przed deszczem.
Drwa rąbią, aż wióry lecą w tym lesie. Jussi lubi sobie poskakać po pniach ułożonych przy leśnej drodze. Ja nie lubię patrzeć na butelki po oleju porozrzucane na ścieżce. Swoją drogą, ptaki robią niezłą konkurencję drwalom. Czasami w lesie jest głośniej niż w centrum Wrocławia.
Mijamy kolejną kapliczkę i docieramy do Nowolesia. W miasteczku trwa odpust (chyba), więc przemykamy ukradkiem między zmierzającymi na mszę i bierzemy azymut na Nowoleską Kopę. Na samej górze ja próbuję zrobić jakieś ładne zdjęcie (ale jest mokro, pochmurno i ciągle mży) a Jussi zajada się trawą. Próbuję też wrzucić coś na insta, ale nie ma tu zasięgu.
Schodząc z Nowoleskiej Kopy gubimy się tylko jakieś trzy razy, ale za to w drodze na skrzyżowanie nad wąwozem Pogródki mamy czas zjeść obiad. Las tutaj jest ciut mniej gęsty ale równie głośny jak poprzednik. Robi się też zimno, a po drodze dwa razy przeskakujemy przez rzeczkę. Tutaj jest trochę problem z oznakowaniem (albo z moją spostrzegawczością), więc trzeba być uważnym.
Po chwili znajdujemy sielankowe miejsce, z hamakiem nad brzegiem rzeczki, lampionami, i gospodarstwem, które wygląda jak marzenie pod tytułem “rzucam pracę w korpo i jadę paść owce”. Niestety było mi zbyt zimno, żeby pochillować w hamaku, czego strasznie żałuję, bo gospodarstwo wydawało się puste. W cieplejsze dni byłoby to idealne miejsce na poobiednią drzemkę.
Jeszcze trochę drogi przez las, następnie mijamy kopalnię granitu, która mi kojarzy się w tym momencie tylko z ogromnymi kałużami i przeprawą przez jeżyny. Moje stare Rebooki są już tak mokre (pro-tip: nie bierz dziurawych butów do biegania na spacer przez lasy i mokre trawy), że w butach mi chlupocze. Kolejny raz wchodzimy do lasu, omijamy duży zbiornik wodny (staw? jeziorko? kałuża?) i nie gubimy się tylko dlatego, że drzewa, na których było oznakowanie szlaków, nie zostały jeszcze sprzątnięte ze szlaku po wycince.
Jussi udaje się znaleźć staw rybacki, w którym decyduje się popływać (na szczęście nikt akurat nie wędkował, więc nasz wybryk pozostał niezauważony). Obchodzimy jeszcze jezioro w Gębczycach, które niechybnie odwiedzimy jak już będzie trochę cieplej bo wygląda na czyste i jest całkiem duże.
Za gębczycami wita nas Biały Kościół, ale uwaga! Stacja PKP jest położona kawałek drogi od miejscowości, a po ponad 16 kilometrach spaceru, wydaje się to być droga niemożliwa do pokonania. W związku z tym ucieka nam pociąg i czekamy jeszcze prawie godzinę na następny.
Na stacji PKP we Wro już klasyka: kawa w Starbucksie i tramwaj do domu. Jesteśmy na miejscu około siedemnastej.
Masz też tak, że czasami bardzo ci się nie chce, sobota rano, pogoda nie taka jak powinna być, nie masz odpowiedniego sprzętu, rzeczy się psują albo gubią, ale mimo to zmuszasz się, by działać? I chociaż nie masz potem idealnych wspomnień, no bo przecież mokra i zmarznięta i trochę głodna i z odciskami, to jesteś z siebie niesamowicie dumna, że nie dałaś lenistwu za wygraną?