Tag: góry

  • Schronisko na Szczelińcu to dla mnie miejsce magiczne

    Schronisko na Szczelińcu to dla mnie miejsce magiczne

    Generalnie schroniska górskie to dla mnie oazy spokoju, miejsca gdzie moja głowa odpoczywa, gdzie wysypiam się nawet na niewygodnym materacu, alkohol nie uderza do głowy, jedzenie smakuje jakoś lepiej. Ale czy da się spokojnie przenocować z psem w schronisku górskim? I do tego psem tak dużym jak Jussi?

    Ale Schronisko na Szczelińcu… lubię tam wracać.

    Po raz pierwszy nocowałam tam w sierpniu 2019 roku, podczas wymuszonego bezrobocia, w środku naprawdę stresującego lata. Znalazłam bardzo fajną trasę (może powinnam przemianować tego bloga, na: iloma ścieżkami da się wejść na Szczelniec) wzięłam Jussi, plecak, i ruszyłam.

    https://www.instagram.com/p/B1UUE4gjnLD/

    pierwsze piwo na wejście

    Zaraz po wejściu na szczyt zamówiłam sobie zimne piwo usiadłam na tarasie widokowym i… niechcący wylałam całą butelkę. Poszłam kupić zatem drugie, które, chyba z litości, dostałam zupełnie za darmo. Zachód słońca był wtedy obłędny, a dodatkowo poznałam innych traperów, z którymi spędziłam naprawdę przyjemny wieczór przy dźwiękach gitary.

    Tej zimy, kiedy już udało mi się wspiąć na samą górę (wiwat raczki!), koło trzeciej po południu, też od razu uderzyłam do baru. Wzięłam klucze do pokoju (okazało się że 8 osobowy pokój został zarezerwowany tylko dla mnie i Jussi), kupiłam piwo, zrzuciłam plecak i poszłam kultywować moją osobistą tradycję pierwszego piwa na tarasie widokowym.

    widok ze szczelińca

    Tym razem udało mi się go nie wylać, ale było tak zimno, że prędko wróciłam do ciepłego pomieszczenia. Jussi była padnięta więc zostawiłam ją w pokoju, żeby mogła sobie odpocząć. Na szczęście Jussi to pies, który jest w stanie zostać sam w nowym pomieszczeniu, zwinąć się w kłębek i uciąć sobie słodką drzemkę.

    co zrobić z psem w schronisku górskim?

    Od razu uprzedzę twoje pytania: Jussi, jako wzorowy labrador, nie jest w stanie odpocząć na stołówce, ze względu na jedzenie, które jest dookoła spożywane. Na stołówce wchodzi ona w tryb psa pracującego, i żebrze u każdego kto je. Dlatego na salę biorę ją wtedy, kiedy większość „przelotowych” turystów zacznie schodzić na dół, a turyści zamiast spożywać posiłków zaczynają grać w gry, rozmawiać, śpiewać.

    Przy czym ja też lubię mieć czas dla siebie, więc bardzo doceniam fakt, że mogę bez obaw zostawić ją samą. Nie wiem, jak mi się udało ją tak wychować. Możliwe, że kilka przeprowadzek i podróży utwierdziło ją w przekonaniu że nie ważne gdzie, a z kim. Ja w tym czasie biorę książkę, dokańczam piwo i chłonę atmosferę schroniska górskiego. Uwielbiam czytać w tym gwarze, zapachach, bez zasięgu sieci telefonicznych, rozpraszaczy.

    piwo w schronisku na szczelińcu i Kindle

    Po chwili (czyli kilku przeczytanych rozdziałach), przysiadła się do mnie para. Położyli plecaki, a dziewczyna poszła do baru zamówić jedzenie. Po kilku chwilach wraca szczęśliwa, i mówi swojemu chłopakowi że będzie bardzo zadowolony, bo są wolne miejsca, ale to nie wszystko. Otóż, nie żartuje, będą nocować w pokoju z psem! Podobno jest tam jakaś dziewczyna i jej pies a tak poza tym pokój jest cały pusty.

    i wspaniałe zbiegi okoliczności

    Tak, okazało się że nocujemy w tym samym pokoju. Jussi oczywiście dostała dzięki temu trzy razy więcej czochrasów niż zazwyczaj, oraz trochę kabanosów i konserwy z puszki (oczywiście za moją zgodą).

    Zachód słońca tamtego wieczora okazał się, jak zawsze na Szczelińcu, obłędny, i chociaż było też obłędnie zimno, udało mi się zrobić kilka ładnych zdjęć. Nie będę zatem psuć go nieudolnymi opisami, zapraszam do oglądania.

    zachód słońca na szczelińcu
    zimowy zachód słońca na szczelińcu
    zachód słońca w górach stołowych

    Do tego wieczorem okazało się, że obsługa zrobiła za dużo gorącej czekolady, i tym sposobem każdy dostał po kubku tego pysznego napoju (tak, wiem, że cieszę się tym faktem trochę za bardzo)

    Resztę wieczoru spędziłam czytając „Złego”, pijąc gorącą czekoladę i chłonąc atmosferę schroniska górskiego, oraz planując drogę w dół, która, nie żartuję, okazała się najbardziej malowniczą trasą jaką do tej pory szłam w górach. Ale o tym, następnym razem…

  • W poszukiwaniu zimy

    W poszukiwaniu zimy

    Napisałam już raz tą relację o wyprawie w poszukiwaniu zimy. Zaraz po powrocie z gór. Niestety, komputer zamarzł, program przestał działać, zniknęło bezpowrotnie. Próbuję więc po raz kolejny, z nieco inną perspektywą. Jeśli to czytasz, tym razem się udało.

    Bardzo lubię moje życie w mieście, moje mieszkanie, pracę, wytarte ścieżki.

    Ale czasami po prostu muszę rzucić wszystko i pojechać w góry. Nie, nie w Bieszczady. Bieszczady nie wpuszczają psów, no i są za daleko. Na szczęście niedaleko Wrocławia jest kilka pasm górskich, które nie dość, że są psiolubne, to jeszcze dostępne komunikacją publiczną.

    I tak oto, po raz kolejny pojechałam w Stołowe

    Kiedy odwiedzałam je po raz pierwszy [tutaj poczytasz jak ogarnąć taką wyprawę, a tutaj możesz zobaczyć jak tam jest w lecie], wybrałam się tam samochodem. Miałam wtedy wrażenie, że nie da się inaczej dojechać do Stołowych, zwłaszcza, jeśli ma się tylko dwa dni weekendu. O, jak ja się myliłam. Jak ja lubię tak bardzo się mylić!

    Dojazd do Gór Stołowych pociągiem po raz pierwszy przetestowałam w sierpniu, będąc na bezrobociu, ale to mam nadzieję opisać w innym poście.

    Tym razem, chodziło mi głównie o śnieg i zimę. Tak, w tym roku temperatura we Wrocławiu nie schodziła poniżej 0 stopni, śniegu nie było nawet przez chwilę, i generalnie wrażenie było bardzo przytłaczające. Poszukiwanie zimy stało się dla mnie priorytetem.

    Jednego tygodnia w pracy, siedząc jak na szpilkach, postanowiłam: nie ma na co czekać, jedziemy!

    Jeden mail do schroniska na Szczelińcu i już wiedziałam, że gwiazdy ułożyły nam się pomyślnie i kosmos wie, jak bardzo tego potrzebuję. Mieli wolne miejsca, dla mnie i dla Jussi!

    Szczerze mówiąc, nie przygotowywałam się jakoś mocno do tego wyjazdu. Mimo, że ostatnio ciężko było mi wpasować wyprawy w góry w mój kalendarz, mam już swój własny, opracowany zestaw.

    Jeden tylko sprzęt musiałam pożyczyć – raczki. Raczki są ważne. Mój poprzedni tekst mógłby się nazywać oda do raczków, tak bardzo byłam pod wrażeniem tego niepozornego, a jakże ważnego sprzętu. Raczki polubiłam tak bardzo, że nawet po powrocie uszyłam im specjalny pokrowiec (chcesz instrukcję?)

    Tak, raczki…

    ale o czym ja to?

    Aha, w środę napisałam do schroniska, w piątek wieczór pobieżnie sprawdziłam trasę, a w sobotę rano siedziałam już w pociągu do Kudowy Zdrój, z plecakiem, herbatą, czekoladą i, oczywiście, z Jussi.

    Pociąg był pełen, bo przecież ferie w pełni. Na szczęście Jussi miała jak się schować pod siedzenie. I tak jechałyśmy szukać zimy.

    Teraz mogłabym Ci skłamać i rozpocząć opis trasy ale po co? Wiedz, że leniuchy też mogą chodzić po górach.

    Tego dnia spacer przez Kudowę wydawał się nużący i bez sensu. Tak, miasto jest malownicze, ale nie wtedy, kiedy jak najszybciej chcesz uciec w dzicz. Na stacji PKP więc poprosiłam przemiłego pana taksówkarza o podwózkę do Jakubowic. Nie miał problemu z psem w aucie, i tak oto zaoszczędziłam co najmniej pół godziny.

    Za to w Jakubowicach od samego początku szlaku czekał na nas śnieg. Jak już nie raz się żaliłam, pierwsze podejście jest najgorsze, ale nie powiem, zimowa aura umilała mi znacząco pierwsze kroki.

    Jak tylko skończyły się zabudowania pozwoliłam Jussi odrobinę pobiegać. Mogłam to zrobić bo nie byłyśmy jeszcze na terenie parku narodowego a z Jussi znamy się na tyle, że wiem, że nie pogoni za żadną sarną czy lisem. W nowym terenie Jussi trzyma się ścieżki i mnie, że aż miło. A ile frajdy miała z biegania po śniegu i lesie!

    Droga z Kudowy na Szczeliniec jest bardzo prosta. Idzie się po prostu czerwoną trasą. Góry Stołowe są też bardzo dobrze oznaczone, więc nie przestraszyłam się tym, że jak się okazało, zapomniałam wziąć ze sobą mapę.

    Trasa z Jakubowic na Szczeliniec ma jakieś 10 kilometrów, co daje około 3,5 godziny spaceru. Według pana taksówkarza rano było sporo ludzi, ale kiedy ruszyłam koło 11, na trasie nie było nikogo.

    Dopiero w okolicach Błędnych Skał zaczęłam spotykać pierwszych turystów. I tak było ich bardzo mało w porównaniu z tym, co dzieje się tam latem. Dzięki śniegom górny parking był zamknięty, więc i żądnych wrażeń zmotoryzowanych turystów było mniej.

    Chociaż trasa była bardzo przyjemna, ja najbardziej na świecie tęskniłam za tym momentem, kiedy zmęczona zrzucam plecak w schronisku, piję zimne piwo i czytam książkę. Naprawdę nie potrafię ci wytłumaczyć dlaczego lepiej mi się czyta po tym, jak przemaszeruję 10 km pod górę w śniegu i mrozie, ale chyba nawet nie chce mi się z tym walczyć.

    Wszystko szło dobrze, a ja trochę wątpiłam, czy w ogóle warto było pożyczać raczki na tą wyprawę dopóki nie zaczęły się one…

    Schody na Szczeliniec

    Jeśli nie wiesz, od Karłowic na schronisko prowadzą schody. Takie wyciosane w kamieniu schody. Trochę strome ale bez przesady, są naprawdę dobrze zakonserwowane. Owszem, były ośnieżone, ale co tam dla mnie taki śnieg. Nie wiem czy jest to powód do dumy, ale od lat nie zdażyło mi się poślizgnąć i upaść na śniegu czy lodzie. Mam naprawdę porządne poczucie równowagi.

    No więc owszem, ostrożnie i z szacunkiem, ale jednak bez raczków zaczęłam wspinać się po tych schodach. Pierwszych kilka stopni było ok, trochę ślisko ale taki mamy klimat.

    Wtem nagle… Jussi ześlizgnęła się ze stopnia, a ja za nią! Dobrze że mocno trzymałam się poręczy, bo tylko lekko nadwyrężyłam sobie bark, a mogłam stracić wszystkie zęby.

    Sceptycznie, ale raczki poszły w ruch. W najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałam się tego, jak duży komfort te niepozorne raczątka mi zaoferowały. Z uśmiechem politowania i przerażeniem w oczach mijałam od tej pory wszystkich turystów, którzy schodzili ze Szczelina w najzwyklejszych zimowych butach, nawet nie w traperach!

    A, no i oczywiście po wejściu na szczyt zadzwoniłam chyba do wszystkich znajomych z pieśnią pochwalną na temat raczków.

    Tak, ten wspin to był zdecydowanie ich wielki triumf.

    Co do piwa na szczycie, zachodu słońca i noclegu, pozwolisz, że opowiem ci o tym w osobnym tekście…

  • Co mają kolory szlaków do ich trudności?

    Co mają kolory szlaków do ich trudności?

    czerwony kolor szlaku
    • Labrador a tak ładnie daje radę na czarnym szlaku?
    • Czy ja z moim małym pieskiem jestem w stanie przejść czerwony szlak?
    • Na zielonym spokojnie, łatwizna, nawet amator sobie poradzi.

    Ile razy zastanawiałaś się dlaczego, idąc po niebieskim szlaku, masz ostre podejścia w górę, za to czerwony jest najprzyjemniejszą częścią trasy (w górach chodzę tylko po plaskim) ?

    Oto jestem i niosę Ci odpowiedź,

    ale najpierw trochę historii:

    Oznaczenia szlaków górskich mają długą historię. Tak naprawdę w każdym pasmie górskim wyglądała ona podobnie, mimo, że oznaczenia powstawały niezależnie od siebie.

    Pierwsze wędrówki górskie w regionie dzisiejszego dolnego śląska odbywały się zazwyczaj grzbietami gór, zwyczajnie dlatego, że było tak najłatwiej. Nie były to jednak szlaki turystyczne tylko handlowe i hmm… pracownicze.

    Pierwszymi wędrującymi byli przecież drwale, myśliwi i węglarze, wypalający węgiel drzewny. Wraz z rozwojem regionu, pojawili się także niemieccy gwarkowie i potrzeba oznaczania tras. (słowo gwarek pochodzi z języka niemieckiego „der Gewerke” i oznacza organizatora produkcji, udziałowca, przedsiębiorcę lub po prostu właściciela kopalni)

    Natomiast pierwsze oznaczenia podobno powstały dzięki poszukiwaczom skarbów, który tajemniczymi znakami wskazywali cel wędrówki. Za to właściwe znakowanie szlaków nastąpiło wraz z rozwojem turystyki, chociaż ciągle występowała pełna dowolność:

    w jednych górach układano kopczyki z kamieni
    w Tatrach malowano znaki farbą
    w Sudetach za to ustawiano drogowskazy

    oznakowania te chętnie były finansowane przez lokalnych posiadaczy ziemskich, a także władze, które zauważały duży potencjał w ruchu turystycznym.

    W Karkonoszach pierwszą mapę szlaków wyrysował Edward Petraka w 1885 roku. Pierwsze drogowskazy natomiast, były kamiennymi słupkami z wyrytymi i pomalowanymi czarną farbą znakami. Nie miały one nic wspólnego z dzisiejszym oznakowaniem.

    Jeśli dostatecznie cię zainteresowałam, polecam poszukać jeszcze informacji o wojnie na pędzle, która miała miejsce w Beskidach Zachodnich.

    czy to trudne?

    No dobra, Kamila, wszystko fajnie ale powiedz wreszcie co mają wspólnego kolory szlaków z ich trudnością?

    Jasne, jeszcze tylko jedna ciekawostka: wiesz, że znakowanie szlaków turystycznych w Tatrach polskich rozpoczęto w 1886 roku, czyli pięć lat później niż w Sudetach? Malowano poziome paski koloru jasnoczerwonego. Prawdopodobnie dlatego, że używany do tego siarczek rtęci charakteryzował się długą trwałością.

    Początkowo Sudeckie oznaczenia odnosiły się do celu, ku jakiemu podążamy. Czyli, na przykład, śnieżnik oznaczony był kolorem białym, a Pradziad i Biskupia Kopa – czerwonym.

    Oznaczenia miały wtedy kształt prostokąta podzielonego na dwa trójkąty, gdzie ostry kąt wskazuje kierunek do określonego punktu docelowego.

    Już wtedy używano sześciu kolorów: czerwonego, żółtego, zielonego, niebieskiego, białego i czarnyego.

    Tak, zbliżamy się do sedna.

    Nie udało mi się znaleźć informacji o tym, kiedy dopisano też inne znaczenia do kolorów szlaków. Podejrzewam, że jednolity system wprowadzono gdzieś po drugiej światowej, kiedy szlaki turystyczne weszły też na niziny.

    Oficjalna wersja znaczeń kolorów szlaków jest natomiast następująca:

    Czerwony – szlak główny, najciekawszy pod kątem krajobrazów i przyrody

    Niebieski – trasa dalekobieżna

    Zielony – krótki, najkrótsza droga do charakterystycznych miejsc regionu

    Żółty – krótki szlak łącznikowy

    Czarny – krótka droga dojściowa

    Ot, i cała filozofia. Zdecydowanie więcej ma wspólnego z oznaczeniami dróg krajowych, niż z trudnością tras narciarskich.

    Dla Jussi nie ma większego znaczenia czy idziemy niebieskim czy czarnym szlakiem. Najważniejsze, żebym była obok i miała smaczki w kieszeni. Za to ja, dzięki całej tej nauce, jakoś z większym zrozumieniem patrzę teraz na mapę. Mam nadzieję, że i Tobie ta wiedza się przyda!

  • Zdradzę ci sekret

    Zdradzę ci sekret

    Zdradzę ci tajemnicę. Nie jest to duża tajemnica, wydaje mi się, że wszyscy moi znajomi ją znają. A może nie? Może teraz właśnie czytając te słowa (jeśli je czytają) myślą sobie „o co jej może chodzić, tej Kamili, co ona znów wymyśliła?”. Zaraz się wspólnie dowiemy. To znaczy nie dowiemy się, co sobie myślą moi znajomi, jeśli to czytają, tylko co to za tajemnica, No, ja ją znam, więc dowiesz się i ty. Oto i ona:

     

    ja nie lubię chodzić po górach.

     

    Cooo? Jak to? Pokusiła się na opowiadanie ludziom jakich to ona szczytów nie zdobywa a tu takie rewelacje? Nikomu już nie można zaufać, myślisz pewnie. A może i nie. Pozwól mi jednak wytłumaczyć. Chodzenie po górach, wspinanie się na szczyty, jest zupełnie bez sensu. Po co tam wchodzę? Po to żeby zejść. Mój repertuar marudzenia podczas wspinaczki jest dosyć bogaty. Zaczyna się od zadyszki. Kto wymyślił, że pierwsze podejście zawsze musi być najostrzejsze? Nie ważne jakie pasmo, jaka górka, pierwszy kilometr pod górę to jakaś droga przez mękę. Płuca nie wyrabiają, a przecież nie palę (poza wrocławskim smogiem oczywiście). Nogi odmawiają posłuszeństwa, chociaż przed chwilą przebierały niecierpliwie. BUTY TREKKINGOWE SĄ TAKIE CIĘŻKIE! Gdyby nie Jussi, żadnej góry bym nie zdobyła, nie ma mowy, dla psa się tak poświęcam. A mogłam ją spaść jak beczkę na cienkich łapkach, nauczyć włączać telewizor i wieść dobre życie na kanapie. Ale nie, gór mi się zachciało, psa uszczęśliwiać, nie no poważnie…

    szrenica w oddali

    Miłe złego początki

    Tak mniej więcej wygląda początek każdej trasy w mojej głowie. Po pierwszym podejściu, kiedy trasa robi się bardziej płaska a płuca zaczynają pracować w równym tempie zdaję sobie sprawę, że nie ma odwrotu. No bo przecież nie weszłam, nie zmęczyłam się tak, żeby teraz zejść. Trzeba iść dalej. Cholera.

    I teraz dochodzimy do sedna sprawy. Niby jeszcze nie jest tak źle, niby marudzę ale chodzę, trasy planuję, piszę posty, robię zdjęcia, dbam o psa. Więc jak tylko wrócę z wyprawy to mój mózg zaczyna pracować i wymyślać co raz to nowe rzeczy.

    Na przykład w ostatni weekend. Takie tam, trzydzieste urodziny. Wiesz co normalni ludzie robią w piątek wieczorem kiedy mają trzydzieste urodziny w sobotę? Wracają z pracy i piją alkohol. No, chyba że mają jakieś tam obowiązki. Ale serio, mieć urodziny, i to tak ważne. w sobotę – to dar. Zwłaszcza, że ten termin jest bardzo niepewny, bo rok temu na przykład moje urodziny wypadały w Wielki Piątek, więc może być różnie. Tym razem mój mózg wymyślił sobie świętowanie w górach. W sumie spoko, tylko ciepło się zrobiło i cały Wrocław już od ponad miesiąca porezerwował wszystkie schroniska z widokiem (a ja chciałam spędzić pierwsze dni trzeciej dekady na szczycie, z widokiem). Nic to, w piątek miejsca są. Krótka narada z gronem zainteresowanych i spoko, dzień już dłuższy, pogoda ładna, w piątek po pracy pakujemy się w auto i w drogę!

    pozostałości po mgle

     

    https://www.instagram.com/p/BhjmdUBgnZF/

    Nocne marki

    Jak powiedzieli tak zrobili, ze mną na czele. Start był trochę opóźniony, pogoda trochę się zbiesiła. Ale rezerwacja jest, więc w drogę, do Szklarskiej Poręby! Parkując w Szklarskiej już zaczynałam rozumieć, że mój mózg znowu mnie oszukał, a do tego butelka prosecco w plecaku jednak ciężka. Odwrotu nie ma, idziemy. Ledwo weszliśmy na ścieżkę w lesie, a było już ciemno, zobaczyliśmy sarny. Ah, jaka byłam smutna, że to nie wilki! Jakby to były wilki zastrajkowałabym jeszcze przed pierwszym podejściem.

    Potem było tylko gorzej. Głośny wiatr, mżawka, oblodzone podejście, ciemność i niepewność czy nam schroniska nie zamkną, bo niby rezerwacja była, ale już się godzina 22 zbliża, a Pod Łabskim Szczytem nie mają luksusu lini elektrycznych tylko własną prądnicą prąd robią.

    taka oto ekipa

    Jussi zawsze sobie znajdzie zabawę

    Życie bez prądu

    I w tym wszystkim ja, i trójka ludzi ze mną, którzy ani słowem nie zamarudzą, konwersacje przy podejściach prowadzą, żartami sypią jakby szczęśliwi byli, że tam są, czy coś. Tak mi głupio było, że przez całą drogę nie marudziłam ani razu, chociaż warunki ku temu były idealne.

    Do schroniska doszliśmy na pięć minut przed zamknięciem i wyłączeniem prądu. I też nikt afery nie robił, a widok na Miasteczko w dole nocą, jedyny w swoim rodzaju. Dzięki czołówkom ciemności nam były nie straszne a tu jeszcze okazało się, że do tego mojego wniesionego na własnych plecach świątecznego prosecco w jednym z plecaków znalazły się prawdziwe, pyszne, włoskie sery od Włocha! Takie rzeczy tylko Pod Łabskim Szczytem.

    Wigilię moich urodzin spędziłam więc niesamowicie wdzięczna, że mam wśród siebie ludzi, którzy po to, żebym kolejną dekadę swojego życia zaczęła na szczycie i z widokiem, są w stanie nocą w deszczu ślizgać się na lodzie bez złego słowa. Dobre to było uczucie.

    to tylko wygląda strasznie

    Brak widoków na przyszłość

    Niestety, życie jak to życie, nauczkę dać musi i zamiast pobudki z widokiem, miałam urodzinowy poranek nieco zamglony (w zasadzie bardzo zamglony, mleko było takie, że psią kupę ciężko się zbierało).

    Po śniadaniu trzeba było iść dalej. Na moje nieszczęście mgła zeszła, i widać było jakie strome podejście przed nami. Jussi urządzała sobie ślizgawkę na śniegu, a ja zastanawiałam się, czy skoro jest jasno, słonce świeci a wszyscy są już po śniadaniu, to czy ja mogę zacząć marudzić? Czy ze względu na wiek już mi nie wypada?

    Podchodząc pod górę ustalałam też plan działania na przyszłość. Jeśli przyjdzie wojna a wszystkie moje dokumenty spłoną w pożarze, to czy chcę być jak te tajemnicze starsze panie z książek Chmielewskiej, które mówiły że mają dziesięć lat mniej niż najpewniej miały, czy może jednak z godnością dzielić się prawdziwym wiekiem swoim? Nie powiem ci co wymyśliłam, bo pomysł uważam za genialny i szkoda go teraz upubliczniać. Widać dotleniony mózg rzeczywiście lepiej działa.

    szaleńcy na zboczu

    Jussi i Śnieżne kotły

    Czeskie przygody

    Po pierwszym podejściu, które okazało się też być najgorsze w całej wyprawie, szlak stał się przyjemny i Śnieżne Kotły obejrzeliśmy dokładnie, bo widoczność była idealna. Dalsza wędrówka była przyjemna, mimo że w roztapiającym się delikatnie śniegu po stromym zboczu góry (kaszośnieg tym razem musiałam przeprosić, a o kaszośniegu więcej będzie w poście z Gór Izerskich, także ten, wypatruj).

    Na rozdrożu do Jagniątkowa wzniosłam jeszcze toast z Panami Czechami, którzy po suto zakrapianej nocy spędzonej w drewnianej chatce (podobno jakieś zawody na orientację były po czeskiej stronie gór) podzielili się ze mną swoim śniadaniowym szampanem i Jagermeisterem.

    temu podłożu nie można ufać

    Jussi na ko

    Prawdziwa zabawa, jeśli po wczorajszej nocy przeżyć nam byłoby mało, zaczęła się w drodze w dół. Mokry śnieg na kosodrzewinie tworzy iluzję stałego gruntu. z góry wygląda jak pięknie wydeptana ścieżka. Jeden fałszywy krok, i twoja noga zapada się po same pośladki w miękkim śniegu. Ubaw po pachy (niemalże), zwłaszcza jeśli nie masz nieprzemakalnych spodni tylko legginsy a twoje buty nie zostało odpowiednio zabezpieczone impregnatem. I niby nie było tak źle, bo w drodze na dół minęliśmy pana w sandałach (ja tam myślę, że to był hobbit incognito), ale jednak wnętrze buta zamienia się w małe jezioro.

    przykład niezaimpregnowanych butów

    Jak już przebiliśmy się przez ten śnieg, to schodząc niżej i niżej zahaczyliśmy o wiosenną a nawet i letnią pogodę.

    Wróciwszy do Wrocławia nie miałam nawet siły skoczyć do żabki, a co dopiero wyjść na miasto, żeby świętować nową dekadę życia.

    Także jak widzisz, bilans jest okrutny: zmęczenie fizyczne, mokre buty, brak prądu, brak widoków, zmarnowany potencjał sobotniego świętowania.

    Jak tu lubić chodzenie po górach?

     

    nareszcie koniec!

     

    ZapiszZapisz

    ZapiszZapisz

    ZapiszZapiszZapiszZapisz

    ZapiszZapisz

    ZapiszZapisz

    ZapiszZapisz

  • Niedzielny spacer w czeskim skalnym mieście

    Niedzielny spacer w czeskim skalnym mieście

    Od 28 kwietnia Koleje Dolnośląskie wprowadzają nowe połączenie weekendowe: Wrocław – Adrspach (Skalne Miasto). Jest to zatem idealna okazja, żebym opowiedziała ci o naszym leniwym jesiennym wypadzie do Skalnego Miasta właśnie, które jest też super psioprzyjazne.

    Ponieważ było to jesienią zeszłego roku, kiedy miałam jeszcze do dyspozycji moje ukochane Renault Clio, decyzję o wyruszeniu za miasto mogłam podjąć w każdej chwili. Tak też było tym razem. Po śniadaniu stwierdziłam, że bez sensu jest marnować taki piękny jesienny dzień w mieście i wyruszyliśmy.

    jeziorko w dawnej piaskowni

     

    Kilka informacji praktycznych – czym, jak, za ile

    Autem do Skalnego Miasta jedzie się około dwie godziny, trasa zresztą, jak zawsze na Dolnym Śląsku, jest przepiękna. Koleje Dolnośląskie obiecują dotrzeć tam w niecałe trzy godziny, zatrzymując się po drodze w Wałbrzychu i czeskim Mezimesti. Pociąg będzie odjeżdżać z Wrocławia o 5:46 i docierać do Adrspach o 8:45. Koszt to 48 zł w dwie strony z Wrocławia (bilet ważny jest dwa dni).

    W tej cenie można zatem odwiedzić tez Skalne miasto w Teplicach, dzisiaj jednak skupię się na samym Adrspach.

    My do Skalnego Miasta dojechaliśmy po godzinie 13, więc nie mieliśmy dużo czasu na zwiedzanie, ale wystarczyło, żeby przejść główną trasę, zajęło nam to około 3 godzin.

    Bilet do Skalnego Miasta to 70 koron czeskich dla dorosłego i 10 dla psa, co daje w sumie jakieś 13 złotych. W cenie biletu dla psa dostajesz też papierowy worek na kupę (mówiłam, że jest psioprzyjaźnie)

    Jussi sie cieszy, bo wie że posprzatamy

    Wielki pożar i trochę (pre)historii

    Spacer zaczęliśmy od kasy biletowej II, która mieści się przy jeziorku. Jezioro zostawiliśmy sobie jednak na sam koniec, i ruszyliśmy główną trasą spacerową.

    Powiem szczerze, te gigantyczne kamienie wyrastające nie wiadomo skąd robią ogromne wrażenie ale czasami trzeba się nieźle nagłówkować, żeby zauważyć skąd pochodzą ich nazwy. Same formacje należą do znanych nam dobrze Gór Stołowych i powstały z górnokredowych piaskowców. Jest to też bardzo popularny teren do wspinaczki.

    Co ciekawe, tak naprawdę szlaki spacerowe zawdzięczamy wielkiemu pożarowi lasu z roku 1824, który to w kilka tygodni zniszczył prawie cała roślinność leśną i pozwolił na stworzenie ścieżek.

    nie znam niemieckiego, weic mozliwe ze tu mowia o porzaze, a mozliwe ze o powodzi

    Twoje konto na Instagramie będzie zadowolone

    Szlak nie sprawia żadnej trudności, powiedziałabym nawet, że jest to trasa spacerowa. Jedyne, na co trzeba zwrócić uwagę, to schody, których jest tam trochę. Jeśli twój pies jest starszy, lub bardzo mały, jest szansa, że będzie dla niego problemem zdobycie tylu stopni.

    Jussi schody lubi i wchodzi na nie z przyjemnością, a schodzi w szaleńczym tempie. Przyciągała też uwagę turystów, ponieważ co chwilę wskakiwała na jakieś kamulce albo korzenie i miała sesję zdjęciową. Zresztą, jestem pewna, że gdyby mogła, przewąchałaby solidnie wszystkie skalne zakamarki.

    na szczescie nie mamy lęku wysokości

    Co do zdjęć, jeśli marzą ci się zdjęcia na których wyglądasz, jakbyś była na szczycie świata, ale masz lęk wysokości – jedź do Skalnego Miasta. Możesz tutaj wyczarować naprawdę piękne wrażenie, że się nawspinałaś co niemiara.

    Cała trasa liczy sobie 20 punktów widokowych, przy których warto się zatrzymać na dłużej. Moimi ulubionymi były zdecydowanie: Słoniowy Rynek, gdzie udało mi się wypatrzyć skalną trąbę słonia, Wielki Wodospad koło Popiersia Goethego i Punkt Widokowy na Starostę.

    Bardzo duże wrażenie zrobiły na mnie też napisy wyryte w skałach. Widać, że są bardzo stare, a jaką piękną czcionką pisane!.

    wandale

     

    Gofry czy knedliki?

    No i najważniejsze! To znaczy nie dla mnie najważniejsze, a dla mojego towarzysza podróży – na trasie można zjeść gofry! (oscypki też, jakby ktoś wolał) plus można zapłacić polskimi złotówkami. Niestety, kompletnie nie pamiętam, ile taki gofr kosztował. Przy wyjściu ze Skalnego Miasta znajdują się też pawilony z jedzeniem, ale jestem pewna, że w samym Adrspach można zjeść prawdziwy czeski obiad i popić go pysznym piwem za niewielkie pieniądze.

    to ja przed przewą na gofry

    Na sam koniec zostawiliśmy sobie jeziorko powstałe w starej piaskowni. Jest tu jeszcze jedno jeziorko, na którym w sezonie można za 50 koron (czyli niecałe 10 zł) popłynąć w rejs 😉

    Wiesz co? Nie powiem ci już nic więcej o tym Skalnym Mieście. Spodziewaj się, że przetestuję w tym roku ofertę Kolei Dolnośląskich i jeden weekend poświęcę na dwa czeskie skalne miasta. A tymczasem łap zdjęcia tutaj i w galerii. I kupuj bilet na pociąg, bo warto!

     

     

     

     

     

     

    ZapiszZapisz

  • Polski schizofreniczny turysta górski

    Polski schizofreniczny turysta górski

    Na co dzień korzysta z internetu w komputerze, telefonie komórkowym, telewizorze. Nie wyobraża sobie dojechać na drugi koniec miasta bez sprawdzenia trasy na jakdojade. Już dawno przestał zapisywać muzykę na mp3 i zgrywać pliki na twardy dysk, zamiast tego słucha, czego chce i kiedy chce na Spotify czy Tidalu. Bilet na PKP kupuje przez aplikację i śmieje się z tych, co stoją w kolejkach. Polski turysta górski.

    Już dawno zapomniał jak wygląda znaczek pocztowy.

    Potrafi znaleźć stronę schroniska górskiego, żeby wystawić im negatywną opinię.

    polski turysta górski w górach stołowych

    Jednak kiedy idzie w góry, cały współczesny świat znika. To nie jest tak, że nie bierze ze sobą komórki. Bierze, i ładuje ją potem w schroniskach. Cieszy się z ciepłej wody i pije kraftowe piwa na szczycie. Czyta książki na kindlu. Z jakiegoś jednak powodu nie chce przyjąć do wiadomości, że czasy, kiedy prośbę o rezerwację wysyłało się do schroniska na pocztówce znad morza, i jechało na drugi koniec Polski licząc, że pocztówka dotarła, a nocleg został zarezerwowany, już minęły. Czasy, w których wiedziało się, że prowadzący schroniska nie znajdą czasu, żeby odpisać, bo ich życie to praca 24/7, 365 dni w roku.

    Czasy, kiedy gleba miała sens, bo zwyczajnie nie było innej opcji.

    Polski turysta robi research wszystkiego. Pyta na grupach jakie buty trekkingowe są najlepsze, jaka kurtka osłoni przed wiatrem, jaki plecak wytrzyma lata niosąc na plecach cały górski dobytek. Potem porównuje ze sobą pięć sklepów internetowych pod kątem wysyłki, dostawy, ceny, aby mieć pewność, że wybrał najlepiej. Że jest dobrze przygotowany do wyprawy.

    Polski turysta rezerwuje bilety na Star Wars z dwumiesięcznym wyprzedzeniem.

    Polski turysta oczekuje, że schronisko górskie będzie miało intuicyjną stronę internetową, i fejsbuka z pięknymi zdjęciami. Że odpowiedzi w internecie będą zawsze wyważone i profesjonalne. Polski turysta traktuje prowadzących schroniska górskie tak, jak traktuje każdą inną firmę, która ma dział marketingu, obsługi klienta, planowania, osobny budżet na działania wizerunkowe i korzysta z zewnętrznej agencji do robienia social media. Na nizinach schroniska górskie grają według praw rynku.

    Wszystko zmienia się, kiedy polski turysta jedzie w góry.

    Ładuje on papierową mapę w kupiony w internecie plecak, razem z karimatą, śpiworem, lustrzanką i smartfonem. Nie planuje trasy, idzie na żywioł. Dokąd idzie? Do słońca. To chyba jasne.

    Na szlakach już dawno przestał mówić cześć mijanym ludziom, przecież nie będzie uczył kultury weekendowych spacerowiczów.

    Polski turysta po dotarciu do schroniska wie, że nocleg mu się należy. W końcu jest w górach. Dzięki karcie członkowskiej PTTK, za którą zapłacił w tym roku 45 złotych, ma 10% zniżkę na nocleg w każdym schronisku, które, jak nazwa wskazuje, musi dać mu schronienie. Inaczej to byłby przecież hotel, a polski turysta nie sypia w hotelach.

    Polski turysta jeśli ma do wyboru łóżko i glebę, zawsze wybierze glebę. W końcu w schronisku musi być klimat. Plus, we wspólnej sali i na korytarzach częściej można znaleźć gniazdko. A lustrzanka i telefon muszą się przez noc naładować prądem. Polski turysta zje teraz kwaśnicę i napije się piwa. Najlepiej lokalnego, z małego browaru. I w cenie jakiejś normalnej a nie 8 zł. Przesada. Prowadzący schronisko muszą być dla polskiego turysty mili, przecież jest ich gościem, a gościa się traktuje z szacunkiem. Plus zawsze potem może im napisać na fejsie, że mogliby się uśmiechnąć.

    Polski turysta chce, żeby schronisko było czyste i zadbane, żeby było dla niego otwarte cały rok, w końcu nigdy nie wiadomo kiedy poczuje on zew natury. Polski turysta z chęcią skorzysta z posiadówki przy ognisku, na które ktoś inny narąbał mu drewna. Polski turysta chciałby w górach odciąć się od świata współczesnego i śpiewać Stachurę z innymi polskimi turystami. Wiesz, poczuć ten klimat ducha gór. Polski turysta nie wierzy w planowanie i rezerwację w górach. Polski turysta chce, żeby obsługa schroniska ładnie pachniała, bo w końcu są w pracy. Fajnie by było jakby z uśmiechem przynieśli mu dodatkowe koce, bo na glebie twardo i zimno. Polski turysta pyta o hasło do wi-fi.

    Kiedy polski turysta słyszy, że schronisko dzisiaj nieczynne, że dzisiaj nie ma noclegu, to wie, że zawsze może wystawić negatywną opinię w internecie. Może zainteresuje lokalne media problemem. W końcu, dla niego, polskiego turysty, miejsce musi się znaleźć zawsze. On tu przecież wszedł sam! Na tych nogach, on się postarał, zrobił swoje.

    Polski turysta nie rozumie, dlaczego go odprawiono, przecież schronisko jest dla niego. Wymyślił sobie, że obejrzy wschód słońca z tego pięknego miejsca, a oni mu w tej ruderze odmawiają noclegu? Na podłodze?

    Polki turysta w górach czuje się jak u siebie, więc wie, że dzierżawcy schronisk czytali umowę przed podpisaniem. Wiedzieli na co się piszą. Oni są tu po to, żeby polskiemu turyście było miło. Jeśli się nie podoba, to wypad.

    Polski turysta zna dzierżawców innych schronisk, w których taka sytuacja nie miałaby miejsca.

    Polskiemu turyście czasami mylą się schroniska górskie ze Starbucksem. Dlatego do każdego i zawsze przykłada taką samą miarę. Polski turysta chce w górach klimatu sprzed stu lat, ale tylko wtedy, kiedy polskiemu turyście to pasuje. Wieczór przy ognisku z telefonem ładującym się obok. Kwaśnica z kraftowym browarem. Rezerwacja na pocztówce z szybkimi kulturalnymi odpowiedziami na fejsie. Domowy klimat z marektingowym zapleczem.

    Polski turysta nie jest złym turystą. Polski turysta po prostu już nie wie kim jest.

     

    (składka członkowska w PTTK w 2017 roku to 45 zł, a wg strony PTTK członków zwyczajnych płacących składki jest około 60 tys, co daje niecałe 3 miliony złotych rocznie. Cena za nocleg w schroniskach na dolnym śląsku waha się pomiędzy 30-50 zł, w cenie mamy nie tylko schronienie ale i obsługę, sprzątanie po nas, i to często w trudno dostępnych miejscach, w których transport żywności czy wywóz śmieci bywa utrudniony. Schroniska górskie muszą być czynne przez cały rok, nawet w miesiącach w których turystyka w regionie jest martwa, aby w razie potrzeby zapewnić schronienie wędrowcom)

     

    (tekst powstał zainspirowany lekturą for internetowych i burzy krytykującej schroniska górskie, jaka się na nich rozpętała po tym, jak schronisko Na Szczelińcu odmówiło noclegu pewnemu turyście, w zamian proponując nocleg w Pasterce. 2 kilometry dalej)