Kategoria: opis wyprawy

  • Zamki dolnego śląska z psem – jak zwiedzać

    Zamki dolnego śląska z psem – jak zwiedzać

    Zawsze myślałam, że zamki dolnego śląska z psem da się zwiedzać tylko autem. Przecież nie stoją one w centrach miasteczek tylko zazwyczaj na jakimś uboczu, w lesie, na szczycie góry położonej pośrodku niczego. Szukając kolejnego pomysłu na jednodniową wycieczkę z Jussi, postanowiłam sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest. Szukałam zatem jakiegoś łatwo dostępnego zamku, do którego można dojechać pociągiem.

    Jakie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że jednego dnia możemy zwiedzić nie jeden, nie dwa ale trzy zamki. I to tak, żeby zdążyć wrócić jeszcze przed zachodem słońca do domu!

    zamki dolnego slaska z psem

    W pociąg do Świebodzic wsiadłyśmy chwilę przed 9 rano, i nieźle się zdziwiłam widząc w niedzielę o tej porze tłumy ludzi w pociągu. Zdecydowanie polecam zwlec się z łózka nieco wcześniej i zdążyć na 7 rano, jeśli nie lubicie podróżować w tłoku. Bilet kosztował nas 19 złotych, a podróż trwała około godziny. 

    na początek różaneczniki

    Świebodzice to małe, przeurocze miasteczko z zadbanym rynkiem, wieloma fontannami i murami obronnymi jak z bajki. Szlak czerwony, który sobie obrałyśmy, prowadzi od dworca PKP. Okrąża ratusz i przebiega obok murów obronnych, pokazując urok miasteczka w pełnej krasie. 

    Na zamek Książ można ze Świebodzic dojść na dwa sposoby: albo szlakiem czarnym, na którym na wejściu do parku książańskiego wita nas piękna brama, albo szlakiem czerwonym właśnie, bardziej od tyłu, za to przez Dolinę Różaneczników.

    Tę oto trasę obrałyśmy z Jussi. Nie zawiodłam się. Różaneczniki, inaczej rododendrony, kwitną właśnie jak szalone, więc spacer był bardzo długi. Przecież przy każdym krzewie trzeba było się zatrzymać na obowiązkowe zdjęcia wśród kwiatów. Na tej trasie mijałyśmy także pomnikową aleję lipową, z drzewami zasadzonymi tutaj aż w 1715 roku!

    różaneczniki z psem

    Książ z daleka

    Wychodząc z Doliny różaneczników minęłyśmy pola na których wypasają się konie, a chwilę potem Stado Ogierów Książ. Nie zachodziłam tam jednak z Jussi, bo mój pies boi się koni.

    Z góry napiszę, że sam zamek Książ nie jest psioprzyjazny, i do żadnej z atrakcji, jakimi są i zwiedzanie pałacu, i arboretum, i stajnie, nie można wejść ze zwierzem. Za to można pospacerować po ogromnym parku i popodziwiać widoki ze szczytu na Wałbrzych i na sam zamek. 

    Ominęłyśmy więc tłumy turystów stojących w kolejce do kasy biletowej i poszłyśmy dalej, obierając sobie na cel ruiny Zamku Cisy. Tutaj muszę się wam przyznać do rażącego niedopatrzenia. Nie wiem jakim cudem umknęła mi informacja, że po drodze do zamku Cisy, mija się drogę na Stary Książ! Szlak co prawda zbacza nieco z wyznaczonej przeze mnie trasy, przedłużając spacer o dodatkową godzinę. Jeśli jednak mamy dużo siły, a pogoda jest piękna, można przy cisie Bolko zboczyć nieco ze szlaku. Ja nie chciałam ryzykować, i Stary Książ zostawiłam sobie na inną okazję.

    Po drugie Cisy

    zwiedzanie zamku cisy z psem

    Cis Bolko może mieć nawet do 600 lat i prezentuje się naprawdę majestatycznie. Idzie się do niego Przełomami pod Książem, kolejnym rezerwatem utworzonym w celu ochrony tutejszej, bardzo bogatej, fauny i flory.

    Dalej trasa prowadzi wzdłuż rzeki Pełcznicy, i wraca na moment do Świebodzic. Ostatni raz rzucamy okiem na zamek Książ, tym razem już z dołu, i idziemy dalej zielonym szlakiem. Droga tutaj jest bardzo gliniasta, a Jussi cieszy się z kapieli w czerwonych kałużach. Trasy są dobrze pooznaczane, i do zamku Cisy naprawdę łatwo się dostać. Kiedy już docieramy do ruin czeka na nas niespodzianka. Otóż do wejścia prowadził kiedyś mostek, ale nie wiadomo kiedy się zawalił. Na szczęście za murami widać ludzi, więc znajdujemy wydeptaną ścieżkę i docieramy na dziedziniec. 

    Zamek Cisy powstał jako zamek obronny, ale w połowie XIV wieku służył głównie rycerzom – rabusiom. Teraz jest on odwiedzany głównie przez turystów pieszych albo rowerowych. Jest to naprawdę piękne miejsce do urządzenia sobie pikniku, nabrania sił, i podumania o życiu dolnośląskich rabusiów.

    Na koniec zdrojowisko

    Nie mogłam nie zajrzeć do pijalni wód, Jussi musiała zostać na zewnątrz, za to była tak zmęczona, że zwinęła się w kłębek w cieniu i nawet nie zauważyła mojej nieobecności. Za wejście płaci się tutaj niecałe trzy złote, a w cenie jest kubek, słomka, i cztery rodzaje wody do spróbowania. Pierwsza pijalnia powstała tutaj w 1820 roku, wodę doprawiało się wtedy do smaku cukrem albo winem.

    szlaki zamkami z psem

    Warto zatrzymać się tutaj na chwilę, bo wodę trzeba sączyć powoli, żeby docenić jej zdrowotne atuty.

    Ostatni fragment trasy trwa niecałą godzinę i prowadzi przez park  w którym znajduje się ogromny plac zabaw dla dzieci i tor do Crossa. Dalej wchodzimy w las i mijamy szczyt Góry Parkowej. 

    do domu

    Wychodząc z lasu znajdujemy się już w Wałbrzychu i wędrujemy prosto na stację kolejową Wałbrzych Miasto. Pociągi do Wrocławia odjeżdżają stąd niemal co godzinę a podróż trwa nieco ponad 60 minut. Bilet kosztuje nas tym razem 20 zł.

    Cała trasa zajęła nam około siedem godzin, i była długa na 20 kilometrów. W sam raz na leniwą majową niedzielę.

    Tekst oryginalnie powstał dla kwartalnika Przystanek Dolny Śląsk. Tutaj możesz znaleźć tamto wydanie, jest tam o wiele więcej informacji o Zamkach Dolnego Śląska i pomysłów na zwiedzanie

  • wylądowałam z psem pod mostem

    wylądowałam z psem pod mostem

    Spokojnie, spokojnie, wylądowałam z psem pod mostem tylko na chwilę, na spacer. W sumie to wylądowałam z Jussi pod kilkoma mostami jednego dnia. Stało się o jesienią zeszłego roku, ale zważywszy na okoliczności, myślę, że będzie to nasza ulubiona weekendowa rasa tej wiosny.

    Od poniedziałku znów otwarte są parki i place. Wciąż nie powinno się przemieszczać i wychodzić na dwór bez ważnego powodu, ale powiem ci, że przynajmniej spacery z Jussi staną się trochę łatwiejsze. Przez ostatnie dwa tygodnie, mimo że mogę legalnie spacerować z psem, czułam się nieco niepewnie wkraczając na tereny zielone. Do tego nadal staramy się unikać ludzi, tym bardziej że teraz w maseczkach zupełnie nie wiadomo czy ktoś się uśmiecha, czy raczej boi się dużego psa.

    https://www.instagram.com/p/B3RxVZwnu4_/?utm_source=ig_web_copy_link

    Dlatego choć z ulgą przyjęłam informację o poluzowaniu zasad przebywania na zewnątrz, nadal będę szukała odludnych miejsc i pór dnia w których nie ma aż tylu ludzi na ulicach.

    Opiszę ci zatem spacer, który zrobiłyśmy wczesną jesienią zeszłego roku. Zaczyna się on zaraz pod moim domem i nie wymaga przygotowań. W każdej chwili można też zejść z trasy, złapać miejski autobus i wrócić do centrum.

    Oto nasz spacer pod mostami

    Spacer zaczyna się w okolicach ulicy Jedności Narodowej we Wrocławiu ale tak naprawdę można w niego wyruszyć z każdego miejsca w centrum Wrocławia.

    Idziemy na północ, w stronę wałów nad Odrą, aż do Mostów Warszawskich. Po ich minięciu skręcamy w lewo (albo w prawo i przechodzimy pod mostem na drugą stronę drogi).

    Jeśli chcesz, zrób sobie tutaj przystanek na śniadanie, kawę czy kanapkę w Concept Stu Mostów (albo tuż obok w Browarze Stu Mostów na piwo i coś większego). Uwaga, to miejsce nie jest w 100% psio przyjazne, ze względu na otwartą piekarnię, ale można złapać kanapkę na wynos lub posilić się na dworze. A, i polecam też ich precle słodowe!

    Dobra, kanapka w plecaku, idziemy dalej. Brzeg Odry jest całkiem szeroki, ale sporo tu spacerowiczów, więc trzeba uważać na psa. Latem po drodze mijamy też Beach bar, ale wstrzymujemy się przed piwem i idziemy dalej.

    4 mosty i żurawie

    Po przejściu przez Most Trzebnicki trzeba iść przez chwilę chodnikiem, aż do kolejnego mostu, Osobowickiego.

    pies nad odrą

    Tutaj zaczynają się naprawdę rozległe tereny zielone, ludzi też jest coraz mniej. Czasami tylko jakiś rowerzysta przejdzie ścieżką rowerową.

    My zresztą schodzimy z chodnika i idziemy wydeptanymi ścieżkami po rozlewiskach, mijając przystań i wchodząc na Pola Osobowickie.

    Przez chwilę błądzimy szukając przejścia pod kolejnym mostem (tym razem kolejowym) i mijamy jeszcze szkółkę żeglarską, gdzie jesienią odbywały się jakieś zawody albo zakończenie sezonu. Nie wiem czemu, ale uwielbiam patrzeć na te małe łódeczki pływające po rzece w stadkach, jak rodzina kaczek czy łabędzi.

    Tego dnia minęłyśmy nasz ostatni most, Milenijny, i szłyśmy dalej. Tutaj zaczęło być naprawdę dziko, i nie spotkałyśmy już żywej duszy.

    pies czy wydra?

    Tak, co chwila robiłyśmy sobie przystanki nad brzegiem rzeki, żeby Jussi mogła się pochlapać. Ja w tym czasie mogłam napić mojej ulubionej jesiennej herbaty, o romantycznej nazwie senne łagodne prześwity. Zdradziłabym Ci jej skład, ale polecam napić się jej tam, gdzie ją wymyślono, czyli w poznańskiej kawiarni u Przyjaciół.

    Gdzieś dochodząc do dzielnicy Osobowice stwierdziłam, że pora myśleć o powrocie do domu, po około 7 kilometrach wędrówki zrobiło się chłodniej i zaczęłam marzyć o porządnym domowym obiedzie.

    Muszę przyznać, że mimo zapakowanie w plecak herbaty i kanapki, myślałam, że spacer będzie dużo krótszy, a szwędałśmy się już ponad 3 godziny!

    Korzystając więc z dobrodziejstw internetu szybko znalazłam najbliższy przystanek i tak oto na ulicy Lipskiej wsiadłyśmy w powrotny autobus.

    Podsumowując, motywem przewodnim spaceru było: idziemy aż się nam znudzi, i, oczywiście, mosty. Muszę Ci powiedzieć, że z obu aspektów spaceru byłam naprawdę zadowolona i już rozmyślam jak go powtórzyć i gdzie najdalej uda nam się dojść tego lata…

    Wrocław oferuje naprawdę dużo tras spacerowych, które choć zaczynają się w centrum miasta, szybko przemieniają się w dziką przygodę (ale zawsze znajdzie się jakiś Beach bar po drodze), czyli tak, jak lubię najbardziej.

  • W poszukiwaniu zimy

    W poszukiwaniu zimy

    Napisałam już raz tą relację o wyprawie w poszukiwaniu zimy. Zaraz po powrocie z gór. Niestety, komputer zamarzł, program przestał działać, zniknęło bezpowrotnie. Próbuję więc po raz kolejny, z nieco inną perspektywą. Jeśli to czytasz, tym razem się udało.

    Bardzo lubię moje życie w mieście, moje mieszkanie, pracę, wytarte ścieżki.

    Ale czasami po prostu muszę rzucić wszystko i pojechać w góry. Nie, nie w Bieszczady. Bieszczady nie wpuszczają psów, no i są za daleko. Na szczęście niedaleko Wrocławia jest kilka pasm górskich, które nie dość, że są psiolubne, to jeszcze dostępne komunikacją publiczną.

    I tak oto, po raz kolejny pojechałam w Stołowe

    Kiedy odwiedzałam je po raz pierwszy [tutaj poczytasz jak ogarnąć taką wyprawę, a tutaj możesz zobaczyć jak tam jest w lecie], wybrałam się tam samochodem. Miałam wtedy wrażenie, że nie da się inaczej dojechać do Stołowych, zwłaszcza, jeśli ma się tylko dwa dni weekendu. O, jak ja się myliłam. Jak ja lubię tak bardzo się mylić!

    Dojazd do Gór Stołowych pociągiem po raz pierwszy przetestowałam w sierpniu, będąc na bezrobociu, ale to mam nadzieję opisać w innym poście.

    Tym razem, chodziło mi głównie o śnieg i zimę. Tak, w tym roku temperatura we Wrocławiu nie schodziła poniżej 0 stopni, śniegu nie było nawet przez chwilę, i generalnie wrażenie było bardzo przytłaczające. Poszukiwanie zimy stało się dla mnie priorytetem.

    Jednego tygodnia w pracy, siedząc jak na szpilkach, postanowiłam: nie ma na co czekać, jedziemy!

    Jeden mail do schroniska na Szczelińcu i już wiedziałam, że gwiazdy ułożyły nam się pomyślnie i kosmos wie, jak bardzo tego potrzebuję. Mieli wolne miejsca, dla mnie i dla Jussi!

    Szczerze mówiąc, nie przygotowywałam się jakoś mocno do tego wyjazdu. Mimo, że ostatnio ciężko było mi wpasować wyprawy w góry w mój kalendarz, mam już swój własny, opracowany zestaw.

    Jeden tylko sprzęt musiałam pożyczyć – raczki. Raczki są ważne. Mój poprzedni tekst mógłby się nazywać oda do raczków, tak bardzo byłam pod wrażeniem tego niepozornego, a jakże ważnego sprzętu. Raczki polubiłam tak bardzo, że nawet po powrocie uszyłam im specjalny pokrowiec (chcesz instrukcję?)

    Tak, raczki…

    ale o czym ja to?

    Aha, w środę napisałam do schroniska, w piątek wieczór pobieżnie sprawdziłam trasę, a w sobotę rano siedziałam już w pociągu do Kudowy Zdrój, z plecakiem, herbatą, czekoladą i, oczywiście, z Jussi.

    Pociąg był pełen, bo przecież ferie w pełni. Na szczęście Jussi miała jak się schować pod siedzenie. I tak jechałyśmy szukać zimy.

    Teraz mogłabym Ci skłamać i rozpocząć opis trasy ale po co? Wiedz, że leniuchy też mogą chodzić po górach.

    Tego dnia spacer przez Kudowę wydawał się nużący i bez sensu. Tak, miasto jest malownicze, ale nie wtedy, kiedy jak najszybciej chcesz uciec w dzicz. Na stacji PKP więc poprosiłam przemiłego pana taksówkarza o podwózkę do Jakubowic. Nie miał problemu z psem w aucie, i tak oto zaoszczędziłam co najmniej pół godziny.

    Za to w Jakubowicach od samego początku szlaku czekał na nas śnieg. Jak już nie raz się żaliłam, pierwsze podejście jest najgorsze, ale nie powiem, zimowa aura umilała mi znacząco pierwsze kroki.

    Jak tylko skończyły się zabudowania pozwoliłam Jussi odrobinę pobiegać. Mogłam to zrobić bo nie byłyśmy jeszcze na terenie parku narodowego a z Jussi znamy się na tyle, że wiem, że nie pogoni za żadną sarną czy lisem. W nowym terenie Jussi trzyma się ścieżki i mnie, że aż miło. A ile frajdy miała z biegania po śniegu i lesie!

    Droga z Kudowy na Szczeliniec jest bardzo prosta. Idzie się po prostu czerwoną trasą. Góry Stołowe są też bardzo dobrze oznaczone, więc nie przestraszyłam się tym, że jak się okazało, zapomniałam wziąć ze sobą mapę.

    Trasa z Jakubowic na Szczeliniec ma jakieś 10 kilometrów, co daje około 3,5 godziny spaceru. Według pana taksówkarza rano było sporo ludzi, ale kiedy ruszyłam koło 11, na trasie nie było nikogo.

    Dopiero w okolicach Błędnych Skał zaczęłam spotykać pierwszych turystów. I tak było ich bardzo mało w porównaniu z tym, co dzieje się tam latem. Dzięki śniegom górny parking był zamknięty, więc i żądnych wrażeń zmotoryzowanych turystów było mniej.

    Chociaż trasa była bardzo przyjemna, ja najbardziej na świecie tęskniłam za tym momentem, kiedy zmęczona zrzucam plecak w schronisku, piję zimne piwo i czytam książkę. Naprawdę nie potrafię ci wytłumaczyć dlaczego lepiej mi się czyta po tym, jak przemaszeruję 10 km pod górę w śniegu i mrozie, ale chyba nawet nie chce mi się z tym walczyć.

    Wszystko szło dobrze, a ja trochę wątpiłam, czy w ogóle warto było pożyczać raczki na tą wyprawę dopóki nie zaczęły się one…

    Schody na Szczeliniec

    Jeśli nie wiesz, od Karłowic na schronisko prowadzą schody. Takie wyciosane w kamieniu schody. Trochę strome ale bez przesady, są naprawdę dobrze zakonserwowane. Owszem, były ośnieżone, ale co tam dla mnie taki śnieg. Nie wiem czy jest to powód do dumy, ale od lat nie zdażyło mi się poślizgnąć i upaść na śniegu czy lodzie. Mam naprawdę porządne poczucie równowagi.

    No więc owszem, ostrożnie i z szacunkiem, ale jednak bez raczków zaczęłam wspinać się po tych schodach. Pierwszych kilka stopni było ok, trochę ślisko ale taki mamy klimat.

    Wtem nagle… Jussi ześlizgnęła się ze stopnia, a ja za nią! Dobrze że mocno trzymałam się poręczy, bo tylko lekko nadwyrężyłam sobie bark, a mogłam stracić wszystkie zęby.

    Sceptycznie, ale raczki poszły w ruch. W najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałam się tego, jak duży komfort te niepozorne raczątka mi zaoferowały. Z uśmiechem politowania i przerażeniem w oczach mijałam od tej pory wszystkich turystów, którzy schodzili ze Szczelina w najzwyklejszych zimowych butach, nawet nie w traperach!

    A, no i oczywiście po wejściu na szczyt zadzwoniłam chyba do wszystkich znajomych z pieśnią pochwalną na temat raczków.

    Tak, ten wspin to był zdecydowanie ich wielki triumf.

    Co do piwa na szczycie, zachodu słońca i noclegu, pozwolisz, że opowiem ci o tym w osobnym tekście…

  • Pojechałam nad morze z psem

    Pojechałam nad morze z psem

    Nad Bałtykiem z Jussi byłam dwa razy – raz w maju, na opóźnioną majówkę a drugi raz w połowie sierpnia. Pro tip: żeby ominąć chmary turystów, jedź na majówkę dwa tygodnie po majówce. Opowiem wam gdzie nad morze pojechać z psem. Chciałabym trochę odczarować nadbałtycki koszmar jaki czasem serwują mi znajomi, kiedy mówię, że chętnie wrócę tam z Jussi.

    nad morze z psem

    Na początek trochę o planowaniu.

    Majowy wypad był zaplanowany z pewnym wyprzedzeniem, głównie ze względu na urlop. Tak więc szukając informacji gdzie nad morze pojechać z psem, znalazłam na Bookingu nie za drogi pokój w pensjonacie na helu, oczywiście z możliwością przenocowania bestii. Booking.com to moje ulubione narzędzie do szukania noclegów. Mają bardzo sensownie opisane możliwości noclegu z psami i ułatwiają komunikację z właścicielami obiektów.

    Pobyt sierpniowy był zupełnie nieplanowany. Po festiwalu Grass Roots w Rudnikach postanowiłam pokazać bliskiej osobie polskie morze i hel był oczywiście najlepszym rozwiązaniem. Pojechaliśmy zupełnie bez planu, za to z namiotem w bagażniku i Jussi na tylnym siedzeniu.

    Przez chwilę marzyło mi się spanie na plaży. Niestety, okazało się, że jest to nielegalne, plus wyobraziłam sobie mokrą Jussi w namiocie – nie, nie nie.

    Znalezienie noclegu okazało się banalnie proste. Dojechaliśmy niemal na koniec półwyspu i zaszliśmy do pierwszego z brzegu kempingu (jestem prawie pewna, że był to Helkamp). Znalazło się miejsce i na auto, i na namiot i na psa. Do tego cena nie była wcale wygórowana. Niestety, teraz już nie pamiętam ile zapłaciłam, pamiętam za to, że byłam z tej ceny zadowolona.

    https://www.instagram.com/p/BWnXx2xlahm/

    Nocleg załatwiony, teraz co na takim helu robić z psem?

    Jeśli masz labradora, odpowiedź jest jedna: woda.

    Jussi była oszołomiona tym bezkresem wody, w dodatku, pływając tylko w rzekach i jeziorach, nie miała jeszcze okazji poznać co to są fale! I dowiedzieć się, że morska woda jest słona! I że jak jesz piasek to wydalasz piasek. To ja odkryłam, zbierając kupę Jussi. Kojarzysz takie coś jak piasek kinetyczny? I-den-ty-ko.

    Co do plaż, jeśli nie było gdzieś zakazu wejścia z psem to wchodziłyśmy. Czasami było tak, że jakaś część plaży nie była dostępna dla psów, ale kilkaset metrów dalej już tak, więc warto trochę pospacerować. Na pewno coś się znajdzie.

    co robic na helu zpsem

    Nie samym morzem i piaskiem człowiek żyje.

    Dzięki tarasom, z psem można wejść praktycznie wszędzie, i zjeść praktycznie wszystko. Jedyne czego nie udało mi się zobaczyć to fokarium, mimo że foki to w sumie takie psy.

    W miejscowości Hel bardzo polecam promenadę nad plażą i platformę widokową. Podest jest zrobiony w sam raz na psie łapki, widok piękny. A informacje o tym, jak ten chroniony obszar jest dla nas ważny i ile pracy było włożone w doprowadzenie go to takiego stanu w jakim jest teraz, są naprawdę dobrze przygotowane.

    W maju wybrałam się pociągiem na jeden dzień do trójmiasta (bardzo fajne połączenie kolejowe), w sierpniu natomiast spędziłam na helu jedną tylko noc.

    Parawany ?!?

    No dobra, ale co z tymi chmarami turystów? Płaczącymi dziećmi? zatłoczonymi plażami? PARAWANAMI??!!

    Okazuje się, że na samym skrawku helu ludzi nie było za dużo. Fakt, kiedy przejeżdżałam przez cały półwysep, w centrum każdej miejscowości turystów było dużo. My jednak zgrabnie omijaliśmy wszelkie skupiska ludzkie. Na plaży było tyle miejsca, że Jussi mogła swobodnie pochlapać się w morzu, i nikomu nie przeszkadzała. Do tego, na samym skrawku półwyspu jest bardzo fajny las w którym można pobiegać i pobawić się z psem.

    Podsumowując, nocleg na helu z psem ani nie wyszedł mnie bardzo drogo ani bardzo stresowo. Postaram się jeszcze tam wrócić, w końcu do trzech razy sztuka.

    Ciekawa jestem twoich wrażeń, gdzie nad morze jeździsz z psem? Byłaś tam z psem? Planujesz wrócić, czy może wolisz odwiedzać polskie morze poza sezonem turystycznym?

  • Niedzielny spacer w czeskim skalnym mieście

    Niedzielny spacer w czeskim skalnym mieście

    Od 28 kwietnia Koleje Dolnośląskie wprowadzają nowe połączenie weekendowe: Wrocław – Adrspach (Skalne Miasto). Jest to zatem idealna okazja, żebym opowiedziała ci o naszym leniwym jesiennym wypadzie do Skalnego Miasta właśnie, które jest też super psioprzyjazne.

    Ponieważ było to jesienią zeszłego roku, kiedy miałam jeszcze do dyspozycji moje ukochane Renault Clio, decyzję o wyruszeniu za miasto mogłam podjąć w każdej chwili. Tak też było tym razem. Po śniadaniu stwierdziłam, że bez sensu jest marnować taki piękny jesienny dzień w mieście i wyruszyliśmy.

    jeziorko w dawnej piaskowni

     

    Kilka informacji praktycznych – czym, jak, za ile

    Autem do Skalnego Miasta jedzie się około dwie godziny, trasa zresztą, jak zawsze na Dolnym Śląsku, jest przepiękna. Koleje Dolnośląskie obiecują dotrzeć tam w niecałe trzy godziny, zatrzymując się po drodze w Wałbrzychu i czeskim Mezimesti. Pociąg będzie odjeżdżać z Wrocławia o 5:46 i docierać do Adrspach o 8:45. Koszt to 48 zł w dwie strony z Wrocławia (bilet ważny jest dwa dni).

    W tej cenie można zatem odwiedzić tez Skalne miasto w Teplicach, dzisiaj jednak skupię się na samym Adrspach.

    My do Skalnego Miasta dojechaliśmy po godzinie 13, więc nie mieliśmy dużo czasu na zwiedzanie, ale wystarczyło, żeby przejść główną trasę, zajęło nam to około 3 godzin.

    Bilet do Skalnego Miasta to 70 koron czeskich dla dorosłego i 10 dla psa, co daje w sumie jakieś 13 złotych. W cenie biletu dla psa dostajesz też papierowy worek na kupę (mówiłam, że jest psioprzyjaźnie)

    Jussi sie cieszy, bo wie że posprzatamy

    Wielki pożar i trochę (pre)historii

    Spacer zaczęliśmy od kasy biletowej II, która mieści się przy jeziorku. Jezioro zostawiliśmy sobie jednak na sam koniec, i ruszyliśmy główną trasą spacerową.

    Powiem szczerze, te gigantyczne kamienie wyrastające nie wiadomo skąd robią ogromne wrażenie ale czasami trzeba się nieźle nagłówkować, żeby zauważyć skąd pochodzą ich nazwy. Same formacje należą do znanych nam dobrze Gór Stołowych i powstały z górnokredowych piaskowców. Jest to też bardzo popularny teren do wspinaczki.

    Co ciekawe, tak naprawdę szlaki spacerowe zawdzięczamy wielkiemu pożarowi lasu z roku 1824, który to w kilka tygodni zniszczył prawie cała roślinność leśną i pozwolił na stworzenie ścieżek.

    nie znam niemieckiego, weic mozliwe ze tu mowia o porzaze, a mozliwe ze o powodzi

    Twoje konto na Instagramie będzie zadowolone

    Szlak nie sprawia żadnej trudności, powiedziałabym nawet, że jest to trasa spacerowa. Jedyne, na co trzeba zwrócić uwagę, to schody, których jest tam trochę. Jeśli twój pies jest starszy, lub bardzo mały, jest szansa, że będzie dla niego problemem zdobycie tylu stopni.

    Jussi schody lubi i wchodzi na nie z przyjemnością, a schodzi w szaleńczym tempie. Przyciągała też uwagę turystów, ponieważ co chwilę wskakiwała na jakieś kamulce albo korzenie i miała sesję zdjęciową. Zresztą, jestem pewna, że gdyby mogła, przewąchałaby solidnie wszystkie skalne zakamarki.

    na szczescie nie mamy lęku wysokości

    Co do zdjęć, jeśli marzą ci się zdjęcia na których wyglądasz, jakbyś była na szczycie świata, ale masz lęk wysokości – jedź do Skalnego Miasta. Możesz tutaj wyczarować naprawdę piękne wrażenie, że się nawspinałaś co niemiara.

    Cała trasa liczy sobie 20 punktów widokowych, przy których warto się zatrzymać na dłużej. Moimi ulubionymi były zdecydowanie: Słoniowy Rynek, gdzie udało mi się wypatrzyć skalną trąbę słonia, Wielki Wodospad koło Popiersia Goethego i Punkt Widokowy na Starostę.

    Bardzo duże wrażenie zrobiły na mnie też napisy wyryte w skałach. Widać, że są bardzo stare, a jaką piękną czcionką pisane!.

    wandale

     

    Gofry czy knedliki?

    No i najważniejsze! To znaczy nie dla mnie najważniejsze, a dla mojego towarzysza podróży – na trasie można zjeść gofry! (oscypki też, jakby ktoś wolał) plus można zapłacić polskimi złotówkami. Niestety, kompletnie nie pamiętam, ile taki gofr kosztował. Przy wyjściu ze Skalnego Miasta znajdują się też pawilony z jedzeniem, ale jestem pewna, że w samym Adrspach można zjeść prawdziwy czeski obiad i popić go pysznym piwem za niewielkie pieniądze.

    to ja przed przewą na gofry

    Na sam koniec zostawiliśmy sobie jeziorko powstałe w starej piaskowni. Jest tu jeszcze jedno jeziorko, na którym w sezonie można za 50 koron (czyli niecałe 10 zł) popłynąć w rejs 😉

    Wiesz co? Nie powiem ci już nic więcej o tym Skalnym Mieście. Spodziewaj się, że przetestuję w tym roku ofertę Kolei Dolnośląskich i jeden weekend poświęcę na dwa czeskie skalne miasta. A tymczasem łap zdjęcia tutaj i w galerii. I kupuj bilet na pociąg, bo warto!

     

     

     

     

     

     

    ZapiszZapisz

  • Piękne z przyjemnym

    Piękne z przyjemnym

    Mam to szczęście, że zdarzyło mi się mieszkać w więcej niż jednym dużym mieście w Polsce. W dwóch z nich mieszkała też Jussi. Oczywiście nie jestem ekspertem odnośnie psioprzyjazności polskich miast, doświadczenie jednak mówi mi, że jest tylko jedno tak przyjazne miasto w Polsce. A kiedy to miasto organizuje jeszcze dodatkowo jeden z najpiękniejszych wizualnie festiwali w Polsce… to może to być tylko Łódź.

    Powiem od razu, nie spaceruj z psem wieczorami na Light Move Festiwal. No chyba, że twój pies to taki kieszonkowiec, który mieści Ci się na ręce i w razie wejścia w dziki tłum możesz go bezpiecznie schować pod kurtką. Ale jeśli masz gdzie zostawić zwierza na kilka godzin, połącz przyjemne z przyjemnym, i zwiedź najbardziej niedocenione miasto na zachód od Wisły.

    Oczywiście polecam ci weekendową wizytę w Łodzi, tak, abyś mogła docenić nie tylko sam festiwal ale i całe bogactwo jakie Łódź może zaoferować.

    Plac Wolności w Łodzi z Kościuszką

     

    Po pierwsze: śniadanie

    Śniadaniowa oferta w tym mieście wymiata. Na samym Off Piotrkowska jestem w stanie wymienić ze trzy knajpy, których menu śniadaniowe sprawia, że ślinię się jak Jussi na widok wielkiej kości. Czy pisałam już, że wszystkie trzy są psioprzyjazne, a obsługa, zanim jeszcze poda ci menu, leci już z miską wody dla bestii? Aha, droga Wrocławianko, czy wesz, że w Łodzi filiżanka kawy (herbaty, soku itp.) jest już zawarta w cenie śniadania?

    https://www.instagram.com/p/0Ns5h7Or4J/?taken-by=kamilinski

    Po drugie: spacer

    Ponieważ wieczór psina spędzi w czterech ścianach, trochę dlatego, że tłumy, a trochę dlatego że i tak nie doceni iluminacji na Łódzkim Domu Kultury, trzeba zadbać o to, żeby solidnie wybiegała się za dnia. W niedalekiej odległości od ulicy Piotrkowskiej mamy aż pięć parków, w których można miło spędzić czas ze zwierzakiem. Do moich ulubieńców należą jednogłośnie:

    • parki Źródliska i Źródliska II
    • malutki park Moniuszki
    • park Poniatowskiego

    Mapa łódzkich parków

    W każdym z tych parków znajduje się czynna pompa z wodą, którą można napoić psa. Źródliska są pięknie utrzymanym parkiem. Otaczają muzeum kinematografii, mają piękne polanki, gdzie można solidnie poganiać z psem, potrenować sztuczki czy pobawić się w aport.  Powiem ci w tajemnicy, że w Łodzi pies może być puszczany ze smyczy (musi jednak być w kagańcu) w miejscach, gdzie nie stwarza to zagrożenia, i kiedy pies nas słucha. Plus, parki Źródliska są ogrodzone i na tyle duże, że nie musisz się martwić o to, że pies wybiegnie Ci na ulicę.

    Dodatkowymi atutami Źródlisk są: palmiarnia (tu nie można z psem, ale warto kiedyś przy okazji zajrzeć), i obłędna kawiarnia Tubajka (tu można i z psem i z dziećmi, dzieci mają tu zresztą osobny pokój do zabaw, którego szczerze im zazdroszczę).

    Park Źródliska II jest tuż obok, ten park jest trochę bardziej „dziki”, to znaczy, mimo że równie zadbany, ma trochę inny klimat, nie wydaje się być tak samo ułożony i wypielęgnowany. Przypomina mi nieco moje wyobrażenie o Tajemniczym Ogrodzie z opowieści Frances Hodgson Burnett, kiedy czytałam ją w podstawówce. Nie ma tu żadnych kawiarni ale jest sporo mini wąwozów, gdzie możesz pobawić się w chowanego z psem, albo po prostu rozłożyć koc na trawie i cieszyć się tym, że pies biega wokół ciebie luźno, zupełnie jakbyś miała własny ogród przy domu.

    altana w parku Źródliska

    Alejki parku Żródliska II

    Park Moniuszki to właściwie większy skwer. Skwer z przepięknie odrestaurowaną cerkwią, i widokiem na dworzec Łódź Fabryczna. W zasadzie nic specjalnego, ale park ten lubię szczególnie, ponieważ mieszkałam kiedyś w okolicy, i było to nasze codzienne miejsce spacerów z Jussi. A i może dlatego, że zawsze kiedy mijałyśmy grupkę starszych pań tam spacerujących codziennie wysłuchiwałam komplementów na temat urody Jussi. W tym parku moja sąsiadka codziennie rano z kubkiem kawy w ręku wyprowadzała Chili – młodego owczarka niemieckiego.

    Na końcu opowiem ci o Parku Poniatowskiego. Jest trochę bardziej oddalony od Pietryny, ale nadrabia powierzchnią. Miejsca do biegania jest tu co niemiara, alejki nadają się do jeżdżenia na rolkach czy deskorolce, latem są organizowane naprawdę fajne imprezy. W sezonie wiosenno/letnio/jesiennym można zakupić kawę czy zaopatrzyć się w inne foodtruckowe przysmaki. Do tego jest tu wykopana wielka dziura w ziemi. Latem służy do rowerowych sztuczek a zimą do zjeżdżania na sankach czy pierwszych w życiu narciarskich zjazdów. Nam służyła przede wszystkim do „górskich” aportów (psa trzeba jakoś zmęczyć). W parku Poniatowskiego uczyłam też Jussi wskakiwać na rzeczy (głównie skrzynki elektryczne).

    Jest jeszcze park Sienkiewicza z pomnikiem Plastusia, i park Staromiejski, zwany parkiem Śledzia, na drugim końcu ulicy Piotrkowskiej. Wszystkie równie zadbane, wszystkie oświetlone nocą, wszystkie psioprzyjazne.

    Jussi i Wróbelek Ćwirek

    Po trzecie: obiad

    Jedzenie w Łodzi to temat na osobnego posta. Miejsc, w których na samej Piotrkowskiej można zjeść dobrze, i za adekwatną do jakości cenę jest tyle, że łatwiej będzie mi powiedzieć: gdzie nie wejdziecie, będzie dobrze. Jeśli zdarzy się jeszcze sezon ogródkowy, z psem można zjeść wszędzie. Jeśli ogródków już nie ma, pewniakiem są, po raz kolejny, lokale na Off Piotrkowska, Lokal w pasażu Shillera, burgerownie Jerry’s i Bobbie burger, Niebostan, Włoszczyzna i na pewno wiele innych, których nie miałam okazji przetestować osobiście. Najlepiej wejść i zapytać. Na 80% procent usłyszycie radosne tak :).

    Jedyny minus Łódzkiej gastronomii to obsługa, która chociaż psy kocha całym sercem, tak dbanie o ludzi wychodzi im czasem nieco gorzej. Ale i tak są super uprzejmi, po prostu czasami zapomną jakiegoś zamówienia, albo czas oczekiwania na potrawę wydłuża się w nieskończoność.

    Owoce i warzywa, czyli typowy bar w Łodzi

    Po czwarte: Festiwal

    Najedzeni, wyspacerowani, możemy zostawić psiaka samego, drzemka wejdzie mu na pewno po tylu atrakcjach, a sami możemy udać się w końcu na Light Move Festiwal.

    Do tej pory udało mi się być na trzech edycjach, i nie przesadzam, mówiąc, że każda była zupełnie inna. Połączenie światła i muzyki, jak również instalacje artystyczne za każdym razem robią niesamowite wrażenie. Pozwól jednak, że skupię się tutaj na ubiegłorocznej edycji.

    https://www.instagram.com/p/BZrhWQIlSCG/?taken-by=kamilinski

    Jej motywem przewodnim było „no limits, szlakiem awangardy”, a inspiracją byli nie tylko Kandinsky czy Strzegomski, ale i Dali. Instalacje były skupione wzdłuż ulicy Piotrkowskiej, od Stajni Jednorożców po Manufakturę. Nie będę za dużo rozpisywać się na temat poszczególnych atrakcji, pozwolę zdjęciom opowiedzieć ci resztę. Spodziewaj się w tym tygodniu dwóch galerii, jednej z Festiwalu a drugiej z naszego życia w Łodzi.

    Chociaż zaczęliśmy spacer po Festiwalu od Stajni Jednorożców, ominęliśmy instalację w parku Sienkiewicza i ostatecznie nie zobaczyliśmy jej wcale. Zobaczyliśmy za to instalacje w pasażu Leona Shillera, i dalej, wzdłuż Piotrkowskiej. Potem odbiliśmy trochę na prawo, żeby obejrzeć iluminacje na Łódzkim Domu Kultury i na Soborze św. Aleksandra Newskiego. Tak jak przewidywaliśmy, trzeba było przebić się przez tłumy ludzi, ale naprawdę było warto.

    instalacja "W chmurach"

    pokazy "Dom Kultu" i Salwador Dali

    Po tych wizualnych przeżyciach nadeszła pora na piwo, oczywiście w Piwotece 😉 a potem poszliśmy do Parku Staromiejskiego, zobaczyć iluminacje inspirowane Strzemińskim i Kobro, łódzkimi prekursorami awangardy. Wracaliśmy już ulicą Zieloną, ponieważ zmęczyły nas tłumy entuzjastów Kinetycznej Sztuki Światła, ale oczywiście musieliśmy jeszcze wrócić na Piotrkowską, żeby wymienić się wrażeniami 🙂

    Jussi była po spacerach tak zmęczona, że przywitała nas większym zdziwieniem niż radością.

     

    Jeśli jeszcze Cię nie przekonałam do wizyty w Łodzi, to chyba juz mi się nie uda. W każdym razie polecam i zapraszam serdecznie. Łódź cię nie zawiedzie.

     

    Light move Festival odbywa się w Łodzi od siedmiu lat, zawsze pod koniec lata. Ósma edycja będzie miała miejsce w dniach 28-30 września 2018 roku. Więcej informacji na temat festiwalu możesz znaleźć na stronie lmf2017.lmf.com.pl lub na ich facebookowym profilu LightMoveFestival.

     

     

     

     

    ZapiszZapisz

    ZapiszZapisz

    ZapiszZapisz

    ZapiszZapisz

    ZapiszZapisz

    ZapiszZapisz

  • Nie samą Sową człowiek żyje

    Nie samą Sową człowiek żyje

    Ten wyjazd miał wyglądać zupełnie inaczej, no bo wiadomo, Wielka Sowa, Muchołapka, sporo tras spacerowych, kilka schronisk do wyboru, no i przyjemna odległość od Wrocławia. Okazało się, że okolica Gór Sowich ma do zaoferowania o wiele więcej niż wieża na szczycie i kompleksy Riese, i ostatecznie nasz weekend wyglądał zupełnie inaczej niż go sobie wyobrażałam.

    pogoda zapowiadała się znakomicie

    Klasyczny początek, czyli spacer na Wielką Sowę

    Zarezerwowałam nocleg w schronisku Zygmuntówka, w Sowie nocowałam już kiedyś, chciałam więc spróbować czegoś nowego. Schronisko Orzeł nie odbierało ode mnie telefonów, więc dalej pozostaje dla mnie terytorium nieznanym, i zachętą do dalszego eksplorowania okolic. Zygmuntówka jest położona przepięknie, aczkolwiek nie znajduje się na trasie spaceru jaki wykonałyśmy. Nic to, zejście do schroniska jest dobrze oznakowane, wiedzie przez drogę w lesie, a sam budynek ma jeden z bardziej magicznych widoków, jakie jesteśmy w stanie znaleźć w tak bliskiej okolicy Wrocławia. Jedyne, co można by było polepszyć to oferta posiłków i ich ceny, niby można się najeść, ale brakuje mi tu czegoś regionalnego, czegoś, po co warto nadłożyć drogi.

    Dzień rozpoczęłyśmy od ambitnego wspinu na Wielką Sowę. Nasz szlak wiódł przez las, więc widoki jak z pocztówek były tylko na samym początku drogi, potem podziwiałyśmy drzewostan. Wielka Sowa to nie jest wymagająca góra, pewnie dlatego tak dużo na szczycie rodzin z dziećmi i wycieczek młodzieżowych. Jest to również góra lubiana przez rowerzystów, którzy wjeżdżają i zjeżdżają z niej o każdej porze roku.

    takie widoki poczas spaceru

    Na samym szczycie klimat jest piknikowy. Kilka wytyczonych miejsc na ognisko, do tego zadaszonych, teren ogrodzony płotkiem. W centrum placu stoi wyrzeźbiona w drewnie sowa, a nad wszytkim góruje wieża. (Ja jak bym chciała, żeby taka wieża ostała się też na Śnieżniku…).

    Wieża spełnia dwie funkcje: po pierwsze to kiosk, gdzie można nabyć piwo, lody, pocztówki i przybić pieczęć wędrowca. Druga, to punkt widokowy. Moim zdaniem warto zapłacić te kilka złotych, żeby wdrapać się na szczyt (niezmiennie wietrzny) i popodziwiać panoramę pobliskich gór. Zwłaszcza Góry Kaczawskie robią wrażenie, bo z wysokości rzeczywiście przypominają o swojej wulkanicznej przeszłości.

    klatka schodowa na sam szczyt wulkaniczne krajobrazy pod chmurami ścieżka prowadząca na szczyt

    Zejście z Wielkiej Sowy jest jeszcze łatwiejsze niż wejście na nią. Po drodze mijamy schronisko Sowa, gdzie kusi nas potykacz z informacją o czeskim piwie i knedlach. Mijamy Sowę i idziemy dalej, do Zygmuntówki. Jak się potem okazało, reklama wywarła na nas takie wrażenie, że po zameldowaniu się w Zygmuntówce wracamy na knedle i czeskie piwo. Między Sową a Zygmuntówką trochę siąpi deszcz, za to spacer umilają nam widoki Ślęży. Jest tam też mała platforma widokowa z której możemy podziwiać panoramę Pieszyc. Całkiem nieźle obcierają nas już buty, (ja testuję po raz pierwszy treki od AKU – pewnie podzielę się niedługo wrażeniami) więc po powrocie bierzemy prysznic i od razu idziemy spać.

     

    Wycieczkowe anomalie

    Następnego dnia pogoda nie wygląda zachęcająco, więc odpuszczamy sobie górskie klimaty, i robimy rekonesans okolicy. Pierwsze co odwiedzamy, to Walim. I to nie sztolnie, a znajdujący się niedaleko na drodze punkt zaburzenia grawitacyjnego. Początkowo nie jesteśmy pewne, czy coś te go będzie, próbujemy w kilku miejscach i nic. Ostatecznie cieszymy się jak dzieci, kiedy ni z tego ni z owego butelka wody zaczyna toczyć się pod górę.

    Jussi nie była przejęta tym wydarzeniem, dlatego po kilku udanych próbach, pełne energii ruszamy zwiedzać zamek Grodno. Na zdjęciach w galerii Google zamek wygląda pięknie i majestatycznie, a z dołu wcale go nie widać. Chwilę krążymy po Zagórzu Śląskim, bo GPS zupełnie nie wie jak nas tam poprowadzić. Dzięki temu wchodzimy na most linowy – zupełnym przypadkiem – i podziwiamy Jezioro Lubachowskie.

    Okazuje się, że zamek czeka na nas niemal za rogiem, trzeba tylko wspiąć się trochę na górę Chojna i już, już jesteśmy.

    niby pod górkę, a z górki

    Jussi i most zwodzony na jeziorze Lubachowskim

     Kamila i Sekretna Komnata

    Niestety, do zamku nie można wchodzić z psem, dzielimy się więc na dwie tury, ja idę pierwsza, a Jussi grzecznie czeka z G na mój powrót. Potem ja opiekuję się psem, a G zwiedza zamek. Bilet kosztuje 15 złotych (można płacić kartą!), w cenie jest tez przewodnik, ale ponieważ zwiedzanie z przewodnikiem zaczyna się o pełnych godzinach nie korzystamy z tego udogodnienia. W cenie możemy wejść na wieżę, zwiedzić salę tortur, zobaczyć piwnicę ze szkieletem Kasztelanki Małgorzaty i sale książęce. Zdecydowanie polecam skorzystanie z oprowadzania, bo zamek Grodno to miejsce wielu ciekawych legend i historii.

    Ja miałam to szczęście że w sali komnat zauważyłam uchylone drzwi. Myśląc, że to druga sala weszłam do środka i zastałam prywatne zwiedzanie dwóch osób. Pan przewodnik pozwolił mi jednak zajrzeć do środka i w ten sposób udało mi się zobaczyć kryptę grobową ostatnich właścicieli Zamku Grodno – rodziny von Zedlitz.

    Z wieży widokowej, dzięki malowniczemu położeniu zamku, możemy podziwiać jezioro Lubachowskie i okoliczne góry.

    Zamek Grono jest ładnie odrestaurowany jezioro Lubachowskie, i most wiszący takie widoki nie są dostępne dla wszystkich zwiedzających

     Moja mała Skandynawia

    Kolejną niespodzianką okazało się miejsce w którym zjadłyśmy obiad. Jadąc w kierunku zapory wodnej na Bystrzycy nasz wzrok przyciągnął niebieski budyneczek, wyglądający niby ze skandynawskich obrazków. Dookoła pełno samochodów, a na drzwiach wejściowych kartka, że restauracja Fregata przyjmuje gości tylko i wyłącznie po uprzedniej rezerwacji. No, ale skoro do tajemnej komnaty na zamku udało mi się wejść, to czy taka restauracja powinna być jakąkolwiek trudnością? Bardzo miłe panie za barem potwierdziły ze owszem, mają wolny stolik a pies jest równie mile widziany jak i my, zatem nie było juz odwrotu. Pstrąg, lemoniada, a w wypadku pasażerki nawet lampka porto to było idealne zwieńczenie weekendu. Przy tym wszystkim nie dość, że sam hotel jest przeuroczy, to jeszcze ten widok na zaporę… tak trzeba żyć! (aha, i pojadę tam zimą, bo musi być nieziemsko w śniegu).

    Ostatnim punktem naszej wycieczki była zapora na Bystrzycy właśnie, tworząca jezioro Lubachowskie. Dla mnie to miejsce ma coś z klimatu norweskich fiordów. Kamienna konstrukcja została wybudowana w latach 1914-1917, a dzięki niej jezioro może pomieścić nawet 8 milionów litrów wody (!). Jest przy tym tak malownicza, że nie będę się już rozpisywać, a zamiast tego uraczę cię zdjęciami tutaj i w następnym poście z galerią.

    widok na zaporę, znad talerza wspaniała restauracja i hotel Fregata widok na hotel z zapory Zapora na Bystrzycy, majstersztyk! Pływać nie można, to co my tu robimy?

    Tak, ten weekend zdecydowanie nie wyglądał tak, jak go sobie wyobrażałam, ale szczerze mówiąc, widokami przerósł moje najwyższe oczekiwania. Myślę, że tą ucztę dla oka widać również na zdjęciach, tutaj i w galerii, która na blogu już za chwilę. Wiem, że zdjęcia są jeszcze ze słonecznego sierpnia, a za oknem szaleje już jesień, ale wyobraź sobie jak pięknie musi wyglądać to teraz, żółcie i czerwienie za delikatną mgłą… to co, widzimy się w weekend na zaporze?

     

     

    ZapiszZapiszZapiszZapiszZapiszZapisz

    ZapiszZapisz

  • Wyjechała na JEDEN dzień z miasta!

    Wyjechała na JEDEN dzień z miasta!

    Czasami nie ma czasu, albo chęci, na weekendowy wypad. Na szczęście mieszkanie w stolicy Dolnego Śląska daje mi i Jussi sporo możliwości mniejszego podróżowania. Dzisiaj opowiem Ci o jednodniowej wycieczce z psem poza miasto, po Wzgórzach Niemczańsko-Strzelińskich, jaką zrobiłyśmy w pewną pochmurną, czerwcową sobotę.

    Plan był prosty – wsiadamy w pociąg w sobotę rano, dojeżdżamy do stacji w Henrykowie i wędrujemy pieszo do stacji w Białym Kościele, podziwiając po drodze widoki i ciesząc się świeżym powietrzem i przyrodą.

    Przy okazji chciałam przetestować instagramową funkcję opowiadania historii, więc poniżej znajdziesz również zdjęcia, z jakich przez cały dzień tworzyłam historię.

    Nie chcem, ale muszem (bo pies patrzy)

    Wiesz co działa motywująco? Kiedy budzisz się rano i widzisz, że za oknem chmury a pogoda w telefonie sprzedaje Ci informację, że maksymalna temperatura dzisiaj to 15 stopni. A do tego mżawka. No ale przecież obiecałam piesełowi, a ona stoi przy łóżku i straszy tymi oczami i tą radosną paszczą, więc zabieram się za robienie śniadania, pakowanie plecaka. Potem bieg na tramwaj.

    W plecaku miałam niewiele: aparat fotograficzny (w którym karta z jakiegoś powodu przestała działać, więc pełnił tylko wdzięczną funkcję ciężaru). Polar z Lidla, który miał mnie chociaż trochę ochronić przed deszczem (ciągle nie miałam jeszcze porządnej kurtki przeciwdeszczowej), psie ciastka, dwie kanapki zrobione dzień wcześniej (brawo ja!), coś słodkiego, wodę, i, oczywiście, mapę.

     

    Punkt drugi – dojazd

    W tramwajach pies musi mieć na sobie kaganiec. We Wrocławiu, pies musi mieć nawet bilet (ulgowy podobno). Jussi, kiedy zmuszona jest nosić na pysku zło, wchodzi grzecznie do tramwaju, po czym kładzie się na środku wagonu tak, że nie sposób jej przesunąć, i patrzy na mnie z wyrzutem przez całą drogę. Na szczęście o 8 rano w sobotę prawie nikt nie podróżuje komunikacją miejską więc można spokojnie blokować przejście.

    Pod PKP kolejka do biletomatów jest mała, więc kupujemy bilet dla mnie (11,7 zł), dla psa (4,5 zł) i lecimy na peron.

    W pociągu Jussi grzecznie leży, jest tylko odrobinę zaniepokojona. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że aparat nie działa, ale cieszę się, bo znalazłam powerbanka w bocznej kieszeni plecaka – można robić zdjęcia, jesteśmy uratowane!

    Na co mi to było?

    W Henrykowie wysiadamy na dworcu PKP, który jest nieco oddalony od centrum miejscowości. Ponieważ przed nami prawie pięć godzin marszu, darujemy sobie zaglądanie do parku w Henrykowie i zostawiamy tą atrakcję na czas, kiedy będziemy tędy przejeżdżać autem, bo podobno warto.

    Kierujemy się zatem niebieskim szlakiem w stronę Raczyc i dalej na Witostowice.

    Po drodze podziwiamy panoramę dolnośląskich miasteczek, która ma w sobie coś magicznego – wieże kościołów i pofalowany teren. Chciałabym tutaj zauważyć, że gmina strzelin wspaniale zadbała o oznaczenia szlaków. Tablica z siatką szlaków jak i informacja z czasem dojścia wisiały w każdym punkcie orientacyjnym, co bardzo ułatwiało rozeznanie się w terenie.

    W Witostowicach na przystanku autobusowym z jakiegoś powodu znajduje się popiersie dalmatyńczyka. A, no i jest tam dziewiętnastowieczny zamek na wodzie, który, jak się okazuje, możecie mieć na własność.

     

     

    Po krótkiej sesji zdjęciowej wśród maków i innych polnych kwiatów, wchodzimy do lasu. Słychać tam piły spalinowe towarzyszące wycince drzew, więc trzymamy się z Jussi szlaku. Zaraz po wejściu do lasu, mijamy zabytkową kapliczkę, która jest otwarta, więc można zajrzeć do środka, albo schronić się przed deszczem.

    Drwa rąbią, aż wióry lecą w tym lesie. Jussi lubi sobie poskakać po pniach ułożonych przy leśnej drodze. Ja nie lubię patrzeć na butelki po oleju porozrzucane na ścieżce. Swoją drogą, ptaki robią niezłą konkurencję drwalom. Czasami w lesie jest głośniej niż w centrum Wrocławia.

    Gdzie te piękne widoki, panie Google?

    Mijamy kolejną kapliczkę i docieramy do Nowolesia. W miasteczku trwa odpust (chyba), więc przemykamy ukradkiem między zmierzającymi na mszę i bierzemy azymut na Nowoleską Kopę. Na samej górze ja próbuję zrobić jakieś ładne zdjęcie (ale jest mokro, pochmurno i ciągle mży) a Jussi zajada się trawą. Próbuję też wrzucić coś na insta, ale nie ma tu zasięgu.

    Schodząc z Nowoleskiej Kopy gubimy się tylko jakieś trzy razy, ale za to w drodze na skrzyżowanie nad wąwozem Pogródki mamy czas zjeść obiad. Las tutaj jest ciut mniej gęsty ale równie głośny jak poprzednik. Robi się też zimno, a po drodze dwa razy przeskakujemy przez rzeczkę. Tutaj jest trochę problem z oznakowaniem (albo z moją spostrzegawczością), więc trzeba być uważnym.

    Po chwili znajdujemy sielankowe miejsce, z hamakiem nad brzegiem rzeczki, lampionami, i gospodarstwem, które wygląda jak marzenie pod tytułem “rzucam pracę w korpo i jadę paść owce”. Niestety było mi zbyt zimno, żeby pochillować w hamaku, czego strasznie żałuję, bo gospodarstwo wydawało się puste. W cieplejsze dni byłoby to idealne miejsce na poobiednią drzemkę.

    Jeszcze trochę drogi przez las, następnie mijamy kopalnię granitu, która mi kojarzy się w tym momencie tylko z ogromnymi kałużami i przeprawą przez jeżyny. Moje stare Rebooki są już tak mokre (pro-tip: nie bierz dziurawych butów do biegania na spacer przez lasy i mokre trawy), że w butach mi chlupocze. Kolejny raz wchodzimy do lasu, omijamy duży zbiornik wodny (staw? jeziorko? kałuża?) i nie gubimy się tylko dlatego, że drzewa, na których było oznakowanie szlaków, nie zostały jeszcze sprzątnięte ze szlaku po wycince.

    Ostatnie wyjście z lasu

    Jussi udaje się znaleźć staw rybacki, w którym decyduje się popływać (na szczęście nikt akurat nie wędkował, więc nasz wybryk pozostał niezauważony). Obchodzimy jeszcze jezioro w Gębczycach, które niechybnie odwiedzimy jak już będzie trochę cieplej bo wygląda na czyste i jest całkiem duże.

    Za gębczycami wita nas Biały Kościół, ale uwaga! Stacja PKP jest położona kawałek drogi od miejscowości, a po ponad 16 kilometrach spaceru, wydaje się to być droga niemożliwa do pokonania. W związku z tym ucieka nam pociąg i czekamy jeszcze prawie godzinę na następny.

    Na stacji PKP we Wro już klasyka: kawa w Starbucksie i tramwaj do domu. Jesteśmy na miejscu około siedemnastej.

    Masz też tak, że czasami bardzo ci się nie chce, sobota rano, pogoda nie taka jak powinna być, nie masz odpowiedniego sprzętu, rzeczy się psują albo gubią, ale mimo to zmuszasz się, by działać? I chociaż nie masz potem idealnych wspomnień, no bo przecież mokra i zmarznięta i trochę głodna i z odciskami, to jesteś z siebie niesamowicie dumna, że nie dałaś lenistwu za wygraną?

  • Góry Stołowe – najbardziej hipsterskie góry w Polsce

    Góry Stołowe – najbardziej hipsterskie góry w Polsce

    Szczeliniec jest jednym z dwóch schronisk w Polsce, do którego nie dojedziesz samochodem. Towary do schroniska transportowane są specjalną windą towarową. Mimo to, możesz tam napić się Wrocławskiego, kraftowego piwa. Takie właśnie są Góry Stołowe: trzeba na nie zapracować, ale kiedy już się tam znajdziesz, czujesz się jak w domu.

    Radków, czyli od teraz płatność tylko gotówką

    Naszym pierwszym przystankiem był Radków, położony około 120 km od centrum Wrocławia, czyli jakieś dwie godziny jazdy samochodem. Miasteczko jest malutkie, ma uroczy rynek. W rynku jest bankomat. To ważne, bo w Górach Stołowych płacić można tylko gotówką. Z Radkowa zapamiętałam tyle, że było gorąco, więc spacer wokół renesansowego ratusza był bardzo krótki.

    Do Schroniska Pasterka można dojechać autem bez większych problemów. Część drogi wiedzie przez poetycko nazwaną Drogę Stu Zakrętów. Jest to trasa wiodąca od Radkowa przez Karłów po Kudowę, której różnica wysokości między najniższym i najwyższym punktem wynosi ponad 400 metrów przy długości 23 kilometrów. To dużo, zwłaszcza jeśli jedzie się ponad dwudziestoletnim autem. Droga wiedzie przez las, więc o pięknych widokach nie może być mowy, za to emocje zapewniają wielkie głazy, które raz na jakiś czas wyrastają na zakrętach.

    Góry Stołowe – niby góry, a płasko

    18 kilometrów, trochę ponad pół godziny i ze dwa zawały serca później, jesteśmy już w Pasterce. Schronisko należy do PTTK, a jest prowadzone przez grupę młodych osób, które dużo pracy włożyły w to, aby podróżnik mógł czuć się tutaj jak u siebie. Pokoje są wyremontowane i czyste, łóżka i szafki na rzeczy – nowe. Psiaki nocują za darmo. Najlepsze jest jednak to, co poza Pasterką, no bo czy jest coś lepszego niż jedzenie pierogniewa i picie piwa z widokiem na Szczeliniec takim, jak ten?

    zastrzegam, że balona może nie być podczas waszego pobytu

    Jedną z fajniejszych rzeczy tutaj jest to, że niby góry, a płasko. Spacerowałyśmy więc albo po bajecznie zielonych łąkach na których różnice wysokości były niewielkie, albo wspinałyśmy się po wielkich kamieniach, które razem tworzyły strome wejścia. Aby dojść na Szczeliniec wybrałam szlak żółty, krótki ale zupełnie dziki, nie ma tam schodów, barierek czy poręczy. Za to na wejściu zachęca nas do powrotu Pasterkrowa, dobrze, że nie wspomnieli o tym, że mają burgery w menu, bo kto wie czy bym nie zawróciła.

    W deszczowy dzień pewnie przeklinałabym to wspinanie się po skałach, ale że pogoda była piękna byłam zachwycona. Jussi skakała po kamieniach jak kozica, ale mniejszy pies pewnie potrzebowałby pomocy z wejściem na niektóre z nich. Sama droga nie powinna zająć więcej niż godzinę, no chyba, że tak jak ja, każecie psu pozować na co drugim kamieniu i co dwa metry oglądacie się za siebie żeby podziwiać widoki. Na sam szczyt dochodzimy już schodami, które łączą schronisko z parkingiem położonym niżej.

    Szczeliniec… lody, gofry i piwo z Browaru Stumostów. A, no i widoki.

    Panorama na Sudety jest nieziemska, nie trzeba nawet wchodzić na platformę widokową, bo ze stolików na zewnątrz schroniska już i tak można się nieźle napatrzeć. Po małej przerwie ruszamy ścieżką turystyczną Parku Narodowego Gór Stołowych „Skalne Miasto”. Panie z kasy częstują Jussi jabłkami, a ja dopytuję się, czy nie ma tam jakiś drabiniastych podejść. Nie ma. Wchodzimy.

    Małpy, konie i wielbłądy

    Drabiniastych podejść nie ma, ale jest kilka platform widokowych do których prowadzą metalowe schody ze stopniami z kratki. W upale mogą być gorące, więc uwaga na psie łapki. Pierwszymi atrakcjami są formacje skalne przypominające małpoluda i wielbłąda, ale prawdziwa zabawa zaczyna się kilka metrów dalej. Chodzi o zejście do przesmyku pomiędzy skałami, gdzie ciągle leży śnieg, a schody są wilgotne i wytarte tysiącami stóp, z przyczepionym na smyczy do ciała labradorem, który ze schodów nie schodzi, a zbiega. Podobno na dole było zimno, mi tam było gorąco. Aha, jeśli wasz pies nie umie grzecznie schodzić po schodach, zastanówcie się, czy zależy wam na tej atrakcji. Jussi na szczęście reaguje na komendę stop, więc bardzo powoli, ale z sukcesem udało nam się przejść całość bez ani jednego upadku.

    Potem jest tylko lepiej, po drugiej stronie Szczelińca znajdują się dwa tarasy widokowe. Przepiękne widoki, i radość z przeżycia, czy trzeba czegoś więcej?

    Co tu robią dinozaury?

    Ze „Skalnego Miasta” kamienne schody i kładki w lesie prowadzą nas do Karłowa. Jednak pierwsze co widzimy po zejściu to… szyje dinozaurów. Okazuje się bowiem, że tuż pod wejściem na Szczeliniec zainstalował się Park Dinozaurów. Przez chwilę kusiło mnie, żeby zapoznać Jussi z tymi prehistorycznymi, majestatycznymi stworzeniami, ale chęć na kromkę chleba ze smalcem wzięła górę.

    Stolica górskich przewodników

    Karłów to malutka wioseczka, w której znajduje się ogrom pensjonatów i alejka z badziewiem rodem z Zakopanego. My zaś wzięłyśmy na cel fort Karola, oddalony od Karłowa o jakieś 20 minut spacerem. Zupełnie nie rozumiem dlaczego nikogo tam nie było, bo widok na Szczeliniec jest tam absolutnie genialny. Mam wrażenie, że miejscowi lubią się tam wdrapać i zrelaksować w tych pięknych okolicznościach przyrody.

    Sam Fort był częścią twierdz broniących drogi do Radkowa. Za zasługi przy budowie, sołtys Karłowa, Franz Pabel, został pierwszym w historii mianowanym przewodnikiem górskim, z prawem pobierania opłat.

    Szlak z Karłowa do Pasterki to droga przez łąki, rodem z tapety Windowsa XP. Spacer trwa niecałą godzinę ale trzeba uważać na oznaczenia, bo można się zgubić wśród tych zielonych łąk.

    Pierwszy dzień zakończyłyśmy powrotem do Pasterki, zjedzeniem pierogniewa (taki pieróg z nadzieniem, tylko ogromny) i podziwianiem Szczelińca.

    Błądzenie po Błędnych Skałach

    Następnego dnia wyruszyłyśmy na Błędne Skały. Trasa została obrana w taki sposób, żeby nie idąc dwa razy tym samym szlakiem, wrócić do Pasterki, gdzie czekało na nas auto. Zaczęłyśmy więc od szlaku zielonego, którego większość jest przyjemnie zacieniona drzewami, spacer trwa około 80 minut, a wyzwaniem może być tylko jeden fragment trasy, który prowadzi zboczem z wystawą południową, na którym nie ma zbyt wielu drzew i idzie się w słońcu.

    Wcześniej jednak mija się miejsce, w którym kiedyś była osada Ostra Góra. Z samej miejscowości ostało się tylko kilka chałup (teraz wojskowy ośrodek szkoleniowy) i dzwonnica alarmowa, a nowością jest tutaj pomnik (chyba) papieża.

    Podczas podejścia po nasłonecznionej stronie góry, robiłyśmy kilka przystanków, żeby Jussi mogła napić się wody i odpocząć w cieniu wielkich kamieni. Te kamienie, to jest zresztą wspaniała sprawa, ponieważ klimat pod nimi jest przyjemnie chłodny i a powietrze wilgotne, nawet w upalne popołudnie.

    Błędne Skały były pełne turystów. Po krótkim namyśle postanowiłam nie wchodzić na teren ścieżki turystycznej, sama w tym tłumie nie miałabym jak popodziwiać widoków, a co dopiero z labradorem na smyczy. Postanowiłam za to przejść na czeską stronę i odwiedzić położony nieopodal Machov z nadzieją na to, że w jakiejś tamtejszym hostincu przyjmą polską kartę lub gotówkę.

    Czeskie przygody Jussi

    Nie pomyliłam się, a do tego Jussi mogła pobiegać luzem, bo ludzi na tej ścieżce było jak na lekarstwo, a i Czesi mają przyjaźniejsze nastawienie do psiaków. Do tego szlak wiedzie obok skałek, które zdają się być gratką dla wspinaczy.

    Machovska Lhota to urocza wioseczka. Z żółtej trasy, mijając pasące się stado owiec, zeszliśmy prosto nad hostiniec u Lidmanu. Sam spacer po Machovie to nie był najlepszy pomysł w niedzielne popołudnie, ponieważ nic, ale to nic się tam nie dzieje. Źródłem życia i rozrywki jest zatem pobyt w karczmie, gdzie można zjeść smażony syr (oczywiście), napić się piwa lub Kofoli, i zapłacić zarówno czeskimi koronami jak i polskimi złotówkami (przelicznik korzystny).

    Niespodzianka czekała nas po oddaleniu się w stronę Pasterki niebieskim szlakiem. Wyobraź sobie, że pod laskiem w górze miejscowości ktoś postawił ławeczkę, na której można sobie usiąść i podziwiać taki oto widok:

    Sama droga do Pasterki wiedzie przez szczyt góry, co może nie jest najlepszym pomysłem po zjedzeniu czeskiego obiadu i opiciem się półlitrowym napojem gazowanym, ale jak to mówią, mądry Polak po szkodzie.

    Potem już tylko lasy, łąki, znajoma ścieżka z Windowsa XP i auto. Do następnego!

    Jeśli podczas swoich podróży lubisz zachwycać się przyrodą ale nie chcesz uciekać zbyt daleko od znanych Ci z miejskiej dżungli atrakcji takich jak piwo z małych browarów czy młoda ekipa prowadząca fajny lokal, to Góry Stołowe są dla Ciebie!

  • Śnieżnik – płaska góra we mgle

    Śnieżnik – płaska góra we mgle

    Śnieżnik to taka trochę śmieszna, płaska góra. Przy pierwszym wejściu na szczyt zobaczyłyśmy głównie mgłę. Taki też był mój poziom wiedzy o tym szczycie – mglisty. Niby świtało mi coś w głowie, że korona gór polskich, że dział wodny, że Jaskinia Nietoperek, no i, oczywiście, że czeska granica, ale to by było na tyle.

    Podejścia pod górę miałyśmy dwa, jedno w połowie maja, startując z Kamienicy i drugie tydzień poźniej, z Międzygórza. Całe szczęście, że za pierwszym razem zgubiłam trasę, zrobiłam okrążenie (4 godzinne!) i wylądowałam w miejscu startu bo okazało się, że zostawiłam w aucie otwarte okno.

    Międzygórze, malownicza wioska u podnóży gór

    Za drugim razem sprawdziłam zamki i okna przed pozostawieniem auta na parkingu. Tutaj ukłon w stronę Międzygórza, miejsc parkingowych jest naprawdę sporo i w znakomitej większości są darmowe.

    Na starcie minęłyśmy wodospad Wilczki, jest to drugi co do wielkości wodospad w Sudetach. Ja zobaczyłam tylko jego fragment, a Jussi zupełnie nic, bo akurat wtedy szlaki wokoło były remontowane. Przez to dostępny był tylko jeden tylko taras. Sam szum wody jednak zwiastował niezłe widowisko, i na pewno jeszcze się tam wybiorę.

    Samo Międzygórze jest małą, atrakcyjną mieściną, położoną w dolinie u podnóża Śnieżnika. W samej wiosce znajdziemy znaki prowadzące na Śnieżnik, więc tym razem nawet mi nie udało się zgubić.

    Na szczyt wchodziłyśmy niebieską trasą. Jest ona szeroka, niezbyt stroma i prowadzi przez las. Ciężko mi się wypowiadać co do atrakcyjności widoków, bo podróżowałam w mniejszej lub większej mgle, ale sam las bardzo mi się podobał. Plus za wiewiórki skaczące po drzewach.

    willa w Międzygórzu, można tu wynająć pokój

     

    wodospad Wilczki

    Kim była Marianna Orańska?

    Cała trasa jest częścią szlaku Marianny Orańskiej – jednej z bardziej niekonwencjonalnych postaci kobiecych XIX wieku. To właśnie jej zawdzięczamy całą sieć górskich dróg w tym regionie, hutę szkła w Stroniu Śląskim, czy funkcjonujące do dzisiaj kamieniołomy marmuru. Jej osoba jest o tyle ciekawa, że mimo niemal całkowitej wymiany ludności w tym regionie, jej pamięć jest nadal zachowana w nazwach szkół, na tablicach pamiątkowych, czy wizerunku na wodzie mineralnej Długopole Zdrój.

    Podejście pod schronisko dało nam trochę w kość, pogoda była zimna i wilgotna, mgła coraz większa. Wszystko to złożyło się na tłumy w schronisku. Nie było gdzie szpilki wsadzić, nie mówiąc o labradorze. Ponieważ jednak po około 3 godzinach pieszej wędrówki byłam głodna, a i Jussi potrzebny był odpoczynek, zamówiłam smażony ser i piwo. Podczas oczekiwania na posiłek, psem zainteresowali się jacyś chłopcy, a ja o mało nie zepsułam dalszej wędrówki ich rodzicom, kiedy prawie zakrztusiłam się piwem, słuchając jak obiecują „młodzieży” piękne widoki po wejściu na Śnieżnik.

    Kiedy w schronisku zwolniło się trochę miejsca, załatwiłam sprawy związane z noclegiem (łóżko w pokoju 30 osobowym, pies gratis), poszłam za przykładem zdeterminowanych rodziców: Skoro siedmiolatek może to ja nie?! I ruszyłam zdobyć szczyt. Pomimo mgły, wielu ludzi było zdeterminowanych, żeby wejść na samą górę, dzięki czemu byłam pewna że idę ciągle właściwą ścieżką. Śnieżnik powitał nas, jak można się było spodziewać, zimnym wiatrem i gęstą mgłą. Jednak radość z osiągnięcia celu pozostała.

    gdzie jest Wiewiór?

     

    Jussi w rezerwacie przyrody Śnieżnik Kłodzki

     

    widok ze Śnieżnika

    na szczycie widać było chmury

    Ciepła woda i bujna roślinność, czyli życie na szczycie

    Wieczorem w schronisku Jussi korzystała z turystów częstujących ją kabanosami i właścicieli częstujących szynką, a ja zatopiłam się w lekturze. Dodatkowo dowiedziałam się o zjawisku nazwanym inwersja, kiedy to dolina jest spowita mgłą, a szczyty oświetlone słońcem. Będziemy na nią polować tego lata.

    Samo schronisko „Na Śnieżniku” im. Zbigniewa Fastnachta, jest bardzo przyjemne, opiekunowie dbają o to, żeby turystom było przyjemnie. Zarówno tym psim jak i tym ludzkim turystom. Woda była gorąca, pokoje ogrzane, podobno można nawet zamówić sobie saunę. Jedzenie jest dobre i w przyzwoitych cenach. Jedyny minus to brak terminala płatniczego, tak więc trzeba mieć przy sobie gotówkę. Aha, zapomniałabym! Łazienka na parterze ma najpiękniejsze parapety, z piękną roślinnością i wspaniałym widokiem na drogę na szczyt. Moje serce zabiło z zazdrością, widząc tak zadbane okazy w, wydawałoby się, zwykłej schroniskowej łazience.

    Następnego dnia, po śniadaniu, ruszyłyśmy na szczyt raz jeszcze. Tym razem i wiatr i widoczność były większe. Co jakiś czas zza chmur wyłaniały się nam poszczególne szczyty Sudetów, ale wiatr tak szybko gnał chmury, że nie sposób było nacieszyć się całością. Sam szczyt, jak już wspomniałam jest podejrzanie płaski, a największą atrakcją, poza widokami, są ruiny wieży widokowej, która stała tutaj pomiędzy 1895 a 1973 rokiem, kiedy to, po latach zaniedbania, wysadzono ją w powietrze.

    dżungla w schronisku

    widok na pokój z ogonem

    schronisko "na Śnieżniku" im Zbigniewa Fastnachta

    Dziwne konstrukcje na zboczach

    Do Międzygórza wracałyśmy przez szczyt Małego Śnieżnika. Tutaj miałyśmy zdecydowanie więcej szczęścia jeśli chodzi o widoki, a przez całą trasę nie minęłyśmy nawet jednego człowieka. Z Małego Śnieżnika pięknie widać Czechy, między innymi Ścieżkę w Chmurach położoną w Dolnej Morawie. Jest to wieża o wysokości 55 metrów, położona na zboczy góry Slamnik, na wysokości 1116 m nad poziomem morza. Spacer jest podobno niesamowity. Nie można tam wchodzić ze zwierzakami, ale jeśli podróżujesz z psem, możesz pupila zostawić w specjalnie do tego przystosowanych kojcach (brawo Czesi!).

    Zejście w dół zajęło nam około 4 godzin, z częstymi przerwami na psie kąpiele w strumieniach i pilnowanie trasy z mapą w ręku. Do Międzygórza dotarłyśmy trasą żółtą, wiodącą przez stok narciarski. Po zejściu z Małego Śnieżnika trasa ponownie wiodła przez las, ale zejście nie było zbyt strome, dzięki czemu przyjemnie nam się spacerowało.

    Na koniec, tuż przy wodospadzie Wilczki, pozwoliłam sobie na grillowanego pstrąga z czosnkiem niedźwiedzim, a Jussi dostała miskę wody i smakołyka. Naprawdę przez całą drogę wszyscy byli bardzo przyjaźnie nastawieni do psiaka, dzięki czemu z czystym sercem mogę polecić to miejsce każdemu podróżującemu ze zwierzem.

    Droga powrotna do Wrocławia zajęła nam niecałe dwie godziny jazdy, zahaczyłyśmy jeszcze o ruiny zamku Szczerba w Gniewoszowie. Chociaż teraz zostały tam same ruiny, w czasach świetności musiał być z niego niesamowity widok na Sudety!

    ta dziwna konstrukcja na zboczu to Spacer w Chmurach

    widok z Małego Śnieżnika

    Widok na Sudety

    W okolicy Międzygórza i Śnieżnika jest jeszcze wiele atrakcji, które zamierzam przetestować na własnej skórze. Mam świadomość, że nie wszędzie wejdę z psem. Siłą rzeczy wszelkie kopalnie i jaskinie muszę sobie odpuścić. Postaram się w miarę możliwości informować i o takich miejscach, a kto wie, może niedługo pójdziemy za wzorem Czechów i kojce dla psiaków będą stały przy każdej takiej atrakcji?